Michał Kochańczyk na szlaku przygody

email
zaawansowane wyszukiwanie

Reportaż Przemysława Rydzewskiego napisany w styczniu 2006 roku

Reportaż napisany w styczniu 2006 roku przez Przemysława Rydzewskiego. Fragment tego reportażu pod tytułem "Starówka do góry nogami" został wydrukowany w Dzienniku Bałtyckim w dniu 20 października 2006 roku.

Dlaczego? - używany w pytaniach, zawiera skierowaną do rozmówcy prośbę o wskazanie przyczyny czegoś.

- Jak byłem małym chłopcem, miałem może dwanaście lat, to już wiedziałem, że jak będę duży, dorosły to wejdę na Mount Everest i opłynę świat dookoła jachtem. - Reasumuje Michał Kochańczyk nasze wspólne poszukiwania odpowiedzi na pytanie: "dlaczego?".

Dlaczego mając lat 55 nie jest biznesmenem? Dlaczego mając lat 55 nie jest urzędnikiem, członkiem rady nadzorczej banku, przecież ukończył studia ekonomiczne? Siedząc w kuchni opieram łokcie o stół, który mój rozmówca przywiózł ze schroniska nad Morskim Okiem. Za oknem regularnie huczą przejeżdżające tramwaje. Pierwsze, co przykuwa uwagę w mieszkaniu podróżnika, to wszechobecny brak przeciętności. Nawet cukierniczka, z której korzystam, jest niezwykła - gliniane naczynie, pochodzenia chyba afrykańskiego. Co ciekawsze, to oryginał. Ciężko skupić się na rozmowie, bo te wciąż niespodziewanie wyłaniające się, niesamowite szczegóły odpowiadają przecież na tak wiele pytań.

Wspólnymi siłami wracamy do przeszłości. Moje dociekania zmuszają Michała do odbycia kolejnej podróży, obejrzenia się za siebie, powrotu do miejsc, których granice wyznaczył już czas. Ku mojej radości pozwala mi iść koło siebie, być jego gościem, pasażerem. I tak ruszamy na naszą pierwszą, wspólną wyprawę.

Podróżnik nie potrafi jednoznacznie spełnić mojej prośby o ujawnienie przyczyny. Po prostu wskazać palcem na jakiś obraz dzieciństwa, młodości i powiedzieć - wtedy postanowiłem, to właśnie przez niego, przez nią, przez to. - To złożony problem, ale głównie odpowiedz znajduję w atmosferze panującej w moim domu - tłumaczy Kochańczyk. - Dom był zawsze bezpieczny, ciepły zadbany, pokazywał mi szereg wartości odmiennych od tego, co szczególnie w dzisiejszych czasach, uważa się za szczęście. Że niekoniecznie chodzi o to, żeby mieszkać w lepszej dzielnicy, mieć plazmowy telewizor, samochód nowszej generacji i sześciocyfrowe konto w banku.

Pomimo ciężaru, jakim obarczały społeczeństwo polskie lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte, rodzicom małego Michała udaje się przekonać go, że ważniejsze jest to, co człowiek zbuduje w swoim wnętrzu. Sam nazywa tą budowle - wartościami duchowymi. Z drugiej strony, te lata najsilniejszego komunizmu, bezpośredniej konfrontacji z dehumanizmem, pomagały w uwypuklaniu tego, co warte było utrwalenia w duszy młodego człowieka. Z dzisiejszego, wiecznie kotłującego się frontu istotnych spraw, ciężej jest wykreować coś, czym można obdarować na całe życie. Te wartości duchowe nie tyle powstawały w domu, co do domu były zanoszone i tam kontemplowane, utrwalane, wyceniane. - Rodzice po prostu pokazali mi ciekawy sposób spędzania wolnego czasu. Jako młody chłopak jeździłem z nimi na spływy kajakowe, spływaliśmy Krutynią, Brdą, Czarną Hańczą czy jeziorami mazurskimi. Wędrowaliśmy po Tatrach, Bieszczadach, Sudetach a spanie pod namiotem było dla mnie normalną formą aktywnego wypoczynku.

Oliwy do ognia dolały książki, tematyka wiadoma - podróże. Wielka przygoda przyciąga młodych chłopców niczym magnes, naładowuje ich. Przez dzień, dwa, może tydzień odnajdują w sobie pokłady nieznanej dotąd energii. Buszują po ogrodzie działkowym utożsamiając się z bohaterem literackim. U Michała Kochańczyka sprawa ma się inaczej. Ta wykrzesana dawno temu iskierka drzemiącego potencjału przygody roznieciła ogień, który żywo płonie do dziś. Książki tylko przybiły ostateczną pieczęć i postanowienie mogło zostać wysłane w świat.

Podróżnik mówi wprost - To przez Londona oraz przez pewną ciotkę, która prowadząc antykwariat znosiła mi książki. To one działały na moją dziecięcą wyobraźnie i już wtedy jasno wiedziałem, że dopłynę czy dojdę tam gdzie oni. Że to jest możliwe. Byłem zafascynowany Shecletonem, Nansenem, Amundsenem i nie tylko oczywiście wyprawami polarnymi, z zapartym tchem śledziłem także przygody Livingstona wędrującego przez Afrykę. Wielkim bohaterem był dla mnie Magellan. - O tym, że zaklęty w domowych książkach Kochańczyków wielki potencjał nie kończył się dla młodego Michała wraz z ostatnim rozdziałem, świadczy jego prywatna wyprawa psim zaprzęgiem. - To przez Londona - powtarza i dodaje - Psią uprząż pomógł mi wykonać znajomy rymarz, z zaprzyjaźnionym stolarzem zrobiliśmy sanie. Pół roku, po kryjomu, tresowałem w lesie te burki, a mimo to na trasie gryzły się między sobą. Owijałem im łapy szmatami, aby się nie drapały. Miało być prawdziwie, więc pojechałem na Hel po wędzone ryby; przecież w którejś książce tym właśnie karmiono pociągowe pieski. - Dotarł aż pod Koszalin, a wrócił brzegiem morza.

W dalszym etapie mojego poszukiwania odpowiedzi na pytanie "dlaczego", staram się dociec zjawisk, które podpowiadają podróżnikowi, że jest na słusznej drodze życia, że dobrze wybrał. Dla Michała jednak ta kontynuacja jest naturalnym następstwem tego, że wtedy postanowił i wciąż wie. Potwierdza, że jedyne, co mu od wtedy, nieustannie towarzyszy to - chęć. Dlaczego jednak nie możemy odnieść do niego scenariusza tak powszechnego w dzisiejszych czasach? Kiedy to "chcieć" z biegiem czasu zastępuje "chciałbym", potem przeobraża się w "chciałem" a ostatecznie kończy swój żywot na: "kiedyś to miałem chęć i żałuje, że nie spróbowałem". - Na pewno jakieś zacięcie powodowało to, że przez kilka lat trenowałem pływanie, w liceum prowadziłem drużynę harcerską, biegałem po lesie. W ramach szkółki żeglarskiej zrobiłem potrzebne uprawnienia, pływałem po Bałtyku, wypłynąłem na Morze Północne. Gdy tylko zacząłem się wspinać w Tatrach, podszedłem do wspinaczki z wielkim zaangażowaniem. Dużo trenowałem. Prawie każdego dnia wspinałem się na ceglanych na opuszczonej linii kolejowej w Brętowie, dzielnicy Gdańska. Wspólnie z Czesiem Jakielem, Andrzejem Posiewnikiem i Piotrem Rzepeckim często urządzaliśmy długie nocne marsze po morenowych wzgórzach z czterdziestokilogramowym pakunkiem cegieł w plecaku, wynajdując po drodze jak największe podejścia. Jakby tego było mało, naszą wytrzymałość po całonocnym marszu sprawdzaliśmy, wchodząc na pętlach na kilkanaście wysokich sosen. Taki mieliśmy rytm treningu przed sezonem zimowym. W ogóle to wejście w czasie studiów w środowisko przewodnickie, taternickie działało na wyobraźnię i wspólnie z kolegami stworzyliśmy i wciąż tworzymy mnóstwo ciekawych przedsięwzięć. - Wspomina podróżnik i po chwili dodaje - no oczywiście na tę chęć nakładają się predyspozycje. Bo jeśli jest osoba, która absolutnie nie ma warunków( fizycznych, ale też i psychicznych), a przede wszystkim nie ma tej żyłki bożej, jej to nie bawi - przerywa na chwilę, jakby myśli wyprzedziły właśnie jego słowa - bo niestety tak to jest, że większość ludzi na świecie nie ma żadnych zainteresowań. Najważniejsze jest to, by odnaleźć siebie, zaspokoić swoją osobowość, nudne by przecież było gdybyśmy wszyscy chodzili po górach. Nie o to chodzi. Spójrz za siebie - odwracam się - przecież można, jak chociażby tutaj, zbierać motyle, te są złowione gdzieś w Wenezueli. - Przyglądam się przez chwilę oszklonym, błękitnym motylom stojącym na szafce koło lodówki. - Wszyscy, ale nie każdy - to taka realistyczna definicja chęci podróżowania według Michała Kochańczyka.

Odbywając wspólnie z Michałem wędrówkę po szlakach jego młodości odnalazłem przy okazji odpowiedzi na szereg podstawowych pytań: czy mogę?; czy będę potrafił? Teraz ponownie znajdujemy się w kuchni jego rodzinnego domu. Próbuję zrozumieć tę siłę, która 55 letniego podróżnika trzyma w swych objęciach, a wręcz pogania go nie dając mu odetchnąć. Jak odpowiedziałby na pytanie "dlaczego", zadane w dniu dzisiejszym? Drogę zastępuje mi, żyjąca w symbiozie z charakterem Kochańczyka, skromność.

- Misja to za dużo powiedziane, ale pewna istniejąca potrzeba, że przy okazji chciałbym te swoje zainteresowania a potem także wiedze dzielić z innymi. Zwyczajna potrzeba. - Z samym pojęciem misji podróżnik się jednak nie utożsamia. - Poprzedni podróżnicy jak Kolumb, Marco Polo, Magellan odkrywali świat, ale to były misje rządowe w celu zdobycia nowych rynków, podróże o charakterze merkantylnym. Oczywiście byli podróżnikami sensu stricte, ale miało to zupełnie inne przełożenie. Współczesne podróżowanie, bardziej turystyczne, służące cieszeniu się krajobrazem, ukształtowało się całkiem niedawno, bo w okresie oświecenia.

Przekształceniu uległ także sam cel podróżowania.- Współcześnie ludzie często to robią dla odkrycia nieznanego, dla zdobycia coraz wyżej, przemierzenia jakiś nowych odcinków drogi w inny, ciekawy sposób. Za tym kryje się jakaś wewnętrzna potrzeba człowieka, bardziej osobista - tłumaczy Michał Kochańczyk.

W czasie naszej rozmowy wyłania się jednak wątek, który ja śmiało nazywam "misją podróżnika". Odnoszę wrażenie, że Michał także tę sprawę stawia bardzo wysoko na piedestale swych sukcesów. Będąc oczywiście dalekim od zachwalania swojej osoby, Kochańczyk, pozwala mi poczuć tę siłę, która w jakiś sposób musi nadawać sens temu co robi i w jaki sposób żyje. Sam nie miał problemu z przełamaniem, jak nazywa, "syndromu niemożności", ale...:

- Ja może mam teraz jedynie misję przełamania "syndromu niemożności" u młodzieży. Bo jak jestem w jakimś monarze, poprawczaku czy szkole i młodzi ludzie przychodzą i mówią:" A proszę pana, k...mać, w tym kraju to nic nie można zrobić". To wówczas ja na swoim przykładzie pokazuję, jak to można zrobić, jak zdobyć środki. Stojąc przed nimi zaczynam często od słów: "Ja nie jestem człowiekiem z Marsa ani z drugiej strony ekranu telewizora. Ja też byłem takim samym uczniem jak wy i tak samo każdy z was może dotrzeć jeszcze dalej niż ja i wejść na jeszcze wyższe góry, przemierzyć jeszcze więcej pustyń. Wystarczy chcieć."

- To raczej nie misja, a potrzeba dzielenia się, normalna ludzka rzecz. Prowadzę wykłady na uczelniach w czasie, których wykorzystuje cały swój materiał ikonograficzny, swoje filmy, swoje zdjęcia. Przez to jestem bardziej wiarygodny. Automatycznie ta moja wiedza jest bardziej soczysta, bardziej pewna od wykładów człowieka, który przedstawia tylko to, co wyczytał w książkach. Dzięki temu, że ową wiedzę podręcznikową mogę poprzeć własnymi przykładami, staję się większym, autentyczniejszym autorytetem.

Kapuściński nazywa siebie "tłumaczem kultur" natomiast Kochańczyk, widząc siebie stojącego przed audytorium określiłby się mianem osoby, nie tylko przybliżającej świat ludziom, a także umożliwiającej im dostęp do niego. Czy jest inspiratorem? Mówi, że to nie jemu o tym decydować. - Do mnie przychodzi co drugi dzień jakaś grupka ludzi, którzy gdzieś chcą się wybrać i ja im, kawa na ławę, mówię, tu macie to, tu to a tu to i to, na to macie uważać a to zabrać ze sobą. I potem jest frajda, bo ci ludzie piszą pocztówki, że gdzieś tam wyjechali, a ja mogłem im pomóc, bo rzeczywiście, choć po części, było tak jak mówiłem.

Do opowieści podróżnika staram się wpasować słowo- pasja. Przecież to ona często zwykłą, ludzką chęć przemienia w coś więcej. Jakże często to "coś" staję się potem przyczyną wielkich tragedii, ale także i najwyższych wzlotów ludzkiego ducha. U Michała Kochańczyka jednak trudno odnaleźć, dopatrzyć się jakiejś głębszej rewolucji, przewrotu. U niego wszystko dojrzewało powoli. Jakby było już dawno zapisane i czekało tylko spokojnie na realizacje, jak każdy z jego szalonych pomysłów. - Pasją jest to, że w czyn wprowadzasz swoje zainteresowania, pogłębiasz je, rozwijasz, konsekwentnie drążysz temat i w moim wypadku podajesz je w jak najszerszym spektrum. Oczywiście pod tym pojęciem kryje się cała masa różnorodnych wątków. Często o podłożu psychologicznym, czy to w kwestii ambicji czy też konfrontacji z wyczynami kolegów. Dla przykładu taternictwo jest dla wielu ludzi sposobem dowartościowania się. Jeśli powiedzmy komuś nie wychodzi w szkole, w rodzinie, ale jeśli on pojedzie w góry i przejdzie szereg dróg o dużym stopniu trudności, to on wraca lepszy. Tu mu nie wyszło, ale okazał się dobrym taternikiem. Oczywiście zaczyna się dramat, jeśli on wybiera drogi ponad granice jego możliwości. Dlatego wiele pasji jest dla ludzi pewną ucieczką od rzeczywistości, często o charakterze egoistycznym. Dla przykładu, żona jest w ciąży, a ty jedziesz na wyprawę w Himalaje. Alpiniści tłumaczą to tym, że skoro widziała, że się wspinasz, zaakceptowała to, to teraz musi się pogodzić z tą twoją pasją. To są bardzo trudne sprawy.

A to wyzywanie losu, śmiałe rzucanie mu w twarz rękawiczki? Później to heroiczne podejmowanie owego wyzwania, przełamywanie granic lęku. Nie istnieje inne, bardziej odpowiednie słowo na nazwanie tego wszystkiego, niż właśnie - pasja.

- Zimą 1973 roku Jurek Milewski i Jurek Zieliński zaproponowali mi udział w akademickiej wyprawie na Noshaq 7492 m w Hindukuszu Afgańskim. W przygotowanie wyprawy włożyłem dużo serca i pracy, tak że nawet zawaliłem rok na uczelni, ale uczelnia wtenczas była dla mnie na drugim planie. Ale już wiedziałem, że przygotowanie wyprawy, to wyprawa w wyprawie. Po miesiącu oczekiwań pojechaliśmy jednak w Pamir Radziecki, dziś byśmy powiedzieli Pamir Tadżycki. Chcieliśmy wejść na Pik Komunizmu 7483 m. Była to pierwsza moja wyprawa, ale też była to wyprawa niezwykle karkołomna. Na miejscu wszystko szło jak po grudzie. Czekaliśmy długo na helikopter. Lotnictwo było w rosyjskich rękach i niechętni nam Rosjanie, długotrwałe oczekiwanie na przelot tłumaczyli akcją powodziową, prowadzoną w innym rejonie. Skorzystaliśmy z pomocy Tadżyków i ukryci w ciężarówkach dotarliśmy do doliny rzeki Obichingou. Następnie przez dziesięć dni szliśmy z karawaną koni i mułów dnem doliny do bazy w Bieriezowoj Roszczi u podnóża lodowca Garmo. Było to dramatyczne przejście. Na stromych zboczach muły spadały w przepaść wraz z naszym ładunkiem. Straciliśmy niemal całą naszą apteczkę. Z trudem przedarliśmy się przez rwącą rzekę Kirgizob. Rosjanie z helikopterów obserwowali nasz marsz w górę, ale dziwo nas nie zatrzymywali. Bazę założyliśmy późno - 23 września. Podczas pierwszego podejścia pod południową ścianę Piku Komunizmu Jurek Zieliński, na lodowcu Garmo, wyłamał sobie rękę w barku. Ten wypadek i małe zapasy żywnościowe spowodowały, że zdecydowaliśmy się wejść na sześciotysięczny Pik Moskwa. Prawie całą ekipą udaliśmy się poprzez lodowce Dorofiejewa i Gando do podnóża Piku Moskwa. Moja działalność górska tutaj się zakończyła, bo popisując się szybkim marszem na lodowcu, sforsowałem sobie serce i nabawiłem się arytmii oddechowej. W dużym załamaniu pogody, walcząc ze swoim nierównym oddechem, czekałem sam w namiocie na lodowcu na kolegów. Mieli wrócić po dwóch dniach. Wrócili cali, szczytu niestety nie zdobyli.

58 odcinków wyemitowanego w telewizji programu "Na krańcach świata", realizacja wielu filmów podróżniczych, w tym tego o wspinaczce na Annapurnę (dzięki TV Poloni, oglądał go cały świat), 30 000 przeźroczy - ja nazywam to kolejną pasją. Podróżnik nie widzi jednak w tym nic nadzwyczajnego, bez euforii, jak sam mówi. - Ja to po prostu lubię robić, to jest naturalne. Ja się cieszę. Widzę, na przykład, fajne miejsce, fajny zachód słońca i wiem, że jak dojdzie do spotkania ze znajomymi, to ja będę mógł im to pokazać, podzielić się. Często robiąc zdjęcie potrafię nawet przewidzieć ich reakcje. - i dodaje po chwili - Takie utrwalanie na filmie czy kliszy obrazów rzeczywistości spełnia pewną funkcję, funkcję zaczarowania czasu w miejscu. Nie zastanawiam się, jak jest dobre ujęcie to trzeba fotografować. Trzeba to robić. - Jest jeszcze inna strona medalu, o której Michał opowiada z uśmiechem na ustach. - Przez aparat nawiązuje mnóstwo kontaktów. Bo przy okazji, poprosisz jakąś dziewczynę żeby zrobiła ci zdjęcie. Spojrzę, ona ma inny aparat, ja inny i tworzy się jakieś pole do dyskusji. Podrywanie dziewczyn swoją drogą, ale potem wyślesz zdjęcie, utrzymujesz znajomość i to jest bardzo przydatne. Bo aby być podróżnikiem musisz posiadać notatnik adresów, bardzo o niego dbać i z każdą wyprawą czynić go coraz grubszym.

Po co? - wyrażenie służące do tworzenia pytania o cel, powód, rację.

Po co? What for? Varfor? Por que? Pa cziemu? Michał Kochańczyk to banalnie proste pytanie zrozumie także w językach ajmara, keczua, hindi, nepali, hausa, tybetańskim czy suahili. Znajomość tych różnorodnych systemów werbalnego, międzyludzkiego porozumiewania się pozwala podróżnikowi dogłębnie zrozumieć historię i kulturę poszczególnych państw czy narodów. Odmienność nazw języków, stosowanego w nich słownictwa, budowy gramatycznej zdań, odzwierciedla także odmienność wartości przyświecających poszczególnym ich użytkownikom, poszczególnym kulturom. Wartości często sobie przeciwstawnych a nawet wrogich. Chociażby Etiopia, którą Michał przemierzał w 2001 roku, otwieram "Poznaj Świat" i czytam w artykule jego autorstwa: "północ to kawałek naszej chrześcijańskiej historii i dziedzictwo naszej cywilizacji, wschód to islam, południe przyciąga wielką egzotyką - żyją tam barwne plemiona, które zachowały rytuał i tryb życia sprzed tysiąca lat. W Etiopii żyje ponad 70 milionów ludzi, można się tam doliczyć ponad stu języków i dialogów." Bezpośredni kontakt oświeconego europejskiego lingwisty, jakim jest Kochańczyk, z tym, dla większości mieszkańców Trójmiasta, niewyobrażalnym światem, musi być doświadczeniem nie tylko ciekawym, ale także pouczającym i reformującym. Niemożliwym jest mieszkać w jednej chacie z etiopską rodziną plemienia Hamerów i zdobyć ich sympatię bez "otwierania" własnej duszy. Zatem system wartości podróżnika musi ulegać pewnym zmianom. Inaczej rzecz ujmując ten system wciąż się buduje, pogłębia i dopóki podróżnik wyrusza, nie może być mowy o jakimkolwiek jego aksjologicznym konserwatyzmie. Michał Kochańczyk w sposób dość teatralny potrafi udowodnić, że wykształcony Europejczyk nie nazwie kultury odmiennej od swojej gorszą. Powie o niej, co najwyżej - inna.

Na stole stoi piwo, które nieregularnie popijamy w czasie naszej rozmowy. Atmosfera jest bardzo przyjemna. Już po pierwszym kwadransie mojej wizyty w domu podróżnika czuję, jakbym znał go od lat.

- Przytrzymałbyś mi ten kalendarz?- wyciągam rękę i chwytam bezmyślnie podawaną mi rzecz.

- Czy ja ciebie obraziłem?

- Mnie? Dlaczego? - wyrzucam z siebie szybko analizując jednocześnie swoje zachowanie w przeciągu ostatnich minut.

- Widzisz i tu masz przykład. Zobacz jeszcze raz co zrobiłem - podałem ci rzecz lewą ręką. Gdybyśmy w tej chwili znajdowali się w kraju islamu czy hinduizmu to podając ci coś lewą ręką bym cię obraził, dlaczego? Dlatego, że lewa ręka jest nieczysta - służy do podmywania. My uważamy Hindusów za brudasów a oni z kolei odwrotnie, za takich biorą nas i mają racje. Bo przecież używanie papieru toaletowego zamiast bidetu jest bardzo niehigieniczne. To tylko jeden przykład, ale w momencie konfrontacji naszej kultury ze wschodem dochodzi do wielu, podobnych do tego antagonizmów. My jesteśmy wzrokowcami a oni żyją wszyscy bliżej siebie, wszyscy razem. Odbierają świat wszystkim zmysłami, chcą nas dotknąć, powąchać, a przez to dla nas stają się aroganccy. A to jest po prostu ich forma egzystencji, współżycia. Ale aby to zrozumieć trzeba "wykąpać się ze swojego świata".

Podróżnik dowodzi także prawdziwości i aktualności swojego celu sprzed parunastu lat. - Jeżdżę by poznawać ludzi i ich problemy. Podróż turystyczna wiąże się z konkretnym programem, jeżdżeniem w grupie ludzi, która od czasu do czasu pozwala wyjść na zewnątrz i coś obejrzeć. A jeśli jest to grupa Polaków, to tak naprawdę taki turysta jest wciąż w Polsce, tylko widzi trochę inne obrazki. To takie lizanie cukierka przez szybę. Moje podróżowanie natomiast związane jest z przebywaniem wśród ludzi - rozmawiam z nimi, dowiaduje się o ich problemach. Dzięki temu postrzegam ich świat w sposób kreatywny. Nie tylko czuje temperaturę, smak, dotyk, wilgoć danego miejsca, ale także żyję z jego mieszkańcami, pracuję z nimi. W Indiach zbierałem pieprz i herbatę, kawę w Kamerunie a nawet zakładałem ogródki kwiatowe na Alasce. Byłem w środku tego wszystkiego, co mnie interesowało. Poznałem jak się pracuje w upale, w deszczu, jak gryzą komary, muchy, jak to jest być ukąszonym przez skorpiona. Chodzi o zdobycie pełnego spektrum wrażeń.

- Mój system wartości zdecydowanie pogłębia się, mógłbym powiedzieć, że sprawdza się hasło, iż szczęście nie ma swojego adresu. W pewnym momencie przychodzi taka refleksja, że ci ludzie żyją koło nas, ale z zupełnie inną świadomością. Bo jeśli ja widzę, że etiopska dziewczyna ogląda zdjęcie naszej gdańskiej Starówki do góry nogami i w dodatku jest to jej zupełnie obojętne... Nie potrafiłem nawet jej wytłumaczyć, co to jest komputer. Jednocześnie te wszystkie podstawowe odruchy ludzkie: gościnność, uprzejmość, poczucie humoru były takie same. To łączy wszystkich ludzi, niektóre rzeczy są takie same dla wszystkich kultur.

- Czy zatem ci ludzie cieszący się, z punku widzenie Europejczyka, najprostszymi zdarzeniami dnia codziennego, są szczęśliwsi od nas? - pytam.

- Człowiek jest szczęśliwy, gdy nie ma problemów a także wówczas, gdy jego praca przynosi mu zamierzone efekty. A same pokłady szczęścia są bardzo różnorodne, poczynając od tego, że powódź nie zniszczyła mojego domu, że urodził mi się syn, że bydło jest zdrowe.

- To niewiele, gdy spojrzymy z naszej, europejskiej perspektywy. Powinniśmy zatem im zazdrościć?

- Tego nie można porównać, to zetknięcie się dwóch, zupełnie odmiennych światów.

Podróżnik mając kontakt z tak wieloma ludźmi, osiedlonymi w tak wielu kulturach, dowodzi jak różnorodnie można stopniować sam potencjał szczęścia. - Za przykład może posłużyć moja wyprawa na Nanga Parbat. Nie udało nam się zdobyć góry. Ale ja się cieszyłem, że w ogóle przeżyłem. To była najniebezpieczniejsza moja wyprawa, jeden z kolegów zginął wówczas w lawinie. A ile lawin ja sam przeszedłem, ile razy oberwałem spadającymi kamieniami...żyję. . Byłem szczęśliwy, że wracam do Polski, że pojadę sobie z dziewczyną na kajaki. A inni byli załamani, bardzo nieszczęśliwi, że się nie udało, że wracamy...

Podróżnik nieustannie rozwija swój wachlarz wartości, dokonuje względem swojego życia swoistej asymilacji tego, co odkryje i co warte jest przyswojenia. Z tą funkcją podróży wiąże się także proces nieustannej modyfikacji klasycznego systemu aksjologii egzystencjalnej. Systemu wpajanego przez niezliczoną ilość, względnie niezmiennych zasad, za których narodziny odpowiadają wieki kultury. Michał Kochańczyk wigilię roku 1984 spędził na Fitz Royu, wisząc pareset metrów na ziemią. Dzielił z kolegami konserwę, mruczał pod nosem kolędy - na więcej nie starczyło sił. - To uczy doceniać czar najprostszych rzeczy - mówi. - Dopiero znajdując się w tak trudnych warunkach człowiek potrafi potem docenić, że ma krzesło, na którym może usiąść, że w pokoju jest ciepło, że na stole jest kilka potraw, że w każdej chwili możesz napić się herbaty. Że nie lecą na ciebie kamienie z góry, że nie musisz ciągle być w rękawiczkach, że aby się położyć nie musisz zjechać na linie tysiąc metrów w dół. Jednocześnie nabiera człowiek pewnej odporności na świat codziennych małości. Tłukąc się przez cały Związek Radziecki koleją syberyjską nauczyłem się, jak nieważne były te niewygody naszych kolei. Posiadając porównanie, pewien punkt odniesienia na wiele spraw patrzę teraz z przymrużeniem oka.

Proszę podróżnika by dokonał osobistego reassum kultury europejskiej, której jest wychowankiem, oraz podstawowych jej wartości. Nie zgadza się on z tezą wysuniętą przez Kapuścińskiego, iż w tych najbardziej nieprzychylnych człowiekowi miejscach naszej planety, całe wieki kultury są nic nie warte, nic tak naprawdę nie dają. - Wiedza światłego Europejczyka właśnie wtedy jest bardzo potrzebna. Dzięki niej mogę być odpowiednio przygotowany, posiadać niezbędne informacje o terenie, na który ruszam. Ta wiedza teoretyczna daje mi podstawy do tego, jak się zachować w danym miejscu, czego będę tam potrzebował. Dzięki niej posiadam odpowiednie narzędzia, ale także poprzez jej podkład teoretyczny mogę sobie pozwolić na własne refleksje. Tu pojawia się mój podziw, szacunek, moja małość wobec tych wielkich praw natury i jednocześnie duma, że potrafię się mentalnie też jakoś w nich odnaleźć.

Często celem podróży jest poszukiwanie piękna. Kochańczyk ma na tym polu wiele doświadczeń. Podziwiał chociażby słynne kościoły Lalibeli, przeszukiwał preinkaskie ruiny położone wysoko w Andach. - Ludzie od niepamiętnych czasów odczuwają potrzebę piękna. To wynik ewolucji, której część odpowiedzialna była i wciąż jest za dostrzeganie tego, co jest ładniejsze. Duże znaczenie ma także zjawisko boga i tworzenie, budowanie na jego chwałę. Przywiązywano tutaj wielką wagę do estetyki, bo przecież właśnie budowle sakralne musiały być najdoskonalsze. Potem, w swojej ewolucji, zjawisko piękna przenikało do coraz to większej ilości zjawisk społecznych i dziś towarzyszy nam na każdym kroku.

Pojęciem, które wręcz utożsamia się z podróżnikiem, jest wolność. - Ja też jestem uzależniony od bardzo wielu czynników życia codziennego - tłumaczy Kochańczyk. - Można powiedzieć, że jestem wolny, bo nie mam w tej chwili żadnej stałej pracy i dorabiam sobie różnymi fuchami. Ale podejmując się jakiegoś zadania, też jestem uzależniony od tego, by to dobrze je wykonać, na przykład film czy wykład w szkole. A jeżdżąc po świecie oczywiście jestem bardziej wolny od moich kolegów, bo nie mam rodziny, nie muszę się żonie z niczego tłumaczyć. A najbardziej wolny czuję się w chwili, gdy już wszystko jest załatwione i ruszamy. Szczególnie w chwili, gdy te wszystkie sprawy administracyjne są załatwione, pozwolenia i już tylko ruszamy w góry zostawiając gdzieś za sobą okopy biurokracji.

- Jest takie powiedzenie: Ty nic nie widzisz, a tysiąc oczu widzi ciebie. W Afryce nie trudno o spotkanie z groźnym zwierzęciem. W Nigrze omal nie stanąłem na zieloną mambę - wielkiego, bardzo niebezpiecznego węża, na którego nie byłoby żadnego antidotum. W Tatrach natomiast spadłem 40 metrów w dół i dopiero w ostatniej chwili przed przepaścią wbiłem się w jakąś jamę śnieżną, dzięki czemu przeżyłem. W Himalajach nie raz przeszła obok mnie lawina, z której moi towarzysze wychodzili poszarpani lub nie wychodzili wcale...- Śmierć to także, obok wolności, stały towarzysz podróżników. Krąży nieustannie wokół nich i co jakiś czas udaje jej się dopiąć swego. Co zmienia się w świadomości Michała, gdy dowiaduje się, gdy naocznie doświadcza, śmierci swych współbraci w rzemiośle? - To daje takiego kopa, szczególnie właśnie w chwili śmierci uruchamiają się jakieś mechanizmy, żeby ratować, żeby dbać o pozostałych towarzyszy, by nie było innych nieszczęśliwych następstw wypadku. Także w zależności od sytuacji trzeba zdecydować o kontynuowaniu wyprawy lub wycofaniu się. A potem przychodzi taka refleksja, że życie jest bardzo kruche. Dlaczego ja żyję a on nie? Zastanawiam się także jak do wypadku doszło, czy my zawiniliśmy, przeprowadzam cała analizę.

O znaczeniu śmierci, podróżnik uczył się także szukając złota nad rzeką Madres de Dios. - Byłem w pewnej wiosce, gdzie mi powiedziano - Michał nie idź dalej, bo tam już mieszkają Indianie, którzy nie dopuszczają ludzi, możesz tam, zginąć. W jednej z chat, pod moskitierą leżała kobieta. Widziałem umierającego człowieka - czerwona twarz, gasnące oczy, po prostu gorejąca osoba. Pytam: co to? A mieszkańcy siedzieli sobie spokojnie, coś tam gotowali - ona umiera - odpowiedzieli. W naszej kulturze byśmy stanęli: telefony, karetka pogotowia, helikopter. A oni po prostu stwierdzili - ona jest chora to umiera, po prostu przyszedł jej czas. Tam wszelkie takie odczucia są bardziej namacalne.

Pomimo fascynacji ogromem świata podróżnik potrafi wskazać tylko jedno miejsce, które, bez zastanowienia, nazywa swoim domem. - Polska jest najważniejsza. Miałem wielokrotne propozycje ożenku, nieożenku, ludzie zatrzymywali mnie bym został w Szwajcarii, Belgii, Kanadzie czy Argentynie. Odmawiałem, chociażby dlatego, że właśnie wśród Polaków znalazłem mnóstwo wartościowych, ciekawych ludzi, z którymi można zrealizować wiele fantastycznych pomysłów. Zawsze powtarzam, że lepiej jechać z ciekawymi ludźmi na Kaszuby niż z nieciekawymi na Everest. Polska jest także krajem przyrodniczo bezpiecznym, ciekawym pod względem zabytkowym. Jest to miejsce gdzie mam kąt swoich najbliższych, swoich przyjaciół, miejsce, z którego startuje. Polski nigdy nie opuszczę, ponieważ jest dla mnie wielką wartością emocjonalną i egzystencjalną, z nią się utożsamiam.

Wspomniani przez Michała przyjaciele, bardzo często gromadzą się w mieszkaniu ulokowanym na pierwszym piętrze domu, do którego właśnie zmierzam. To będzie moja pierwsze spotkanie z podróżnikiem. Jest już wieczór, ale bez problemu odnajduję dom przy ulicy Drożyny 24 w Oliwie. To zaledwie dwa przystanki tramwajowe od miejsca gdzie studiuję. Naciskam przycisk domofonu i po chwili już wspinam się po starych, drewnianych schodach. Drzwi otwiera mi silnie zbudowany mężczyzna. Ma krótko przystrzyżone, siwe włosy i podobnej długości, jasny zarost. Podróżnik. Zdejmując buty dostrzegam przyczepioną do drzwi listę wypraw, w których uczestniczył mój przyszły rozmówca. Jest imponująca - powierzchnia drzwi jest zbyt mała, by ją pomieścić. W całym mieszkaniu panuje artystyczny nieład. To zdjęcie afrykańskiej dziewczyny, to jakieś książki, otwarty atlas. Spod łóżka wystaje sprzęt wspinaczkowy. Z każdego kąta wyłania się kawał świata. Przechodzimy do kuchni. Michał częstuje mnie kawą, w lodówce chłodzi się już piwo, które przyniosłem.

Nawet nie pomyślałem o sprzęcie nagraniowym, który mam w plecaku, o gotowym zestawie pytań, a Michał już opowiada - wyrazy całymi potokami wylewają się z jego ust, mówi szybko, wręcz niespokojnie. Jakby myślami był już daleko i tylko ten ludzki, niedoskonały narząd mowy bardzo go ogranicza. Ma tak wiele do powiedzenia. Jestem dla niego obcym człowiekiem, a on nie może się powstrzymać od obdarowywania mnie swoimi przygodami, swoim życiem.

Dzwonek do drzwi - Na chwilę wpadnie znajoma, po prostu musimy coś ustalić - informuje mnie Michał. Wchodzi młoda kobieta, wita się za mną. - To zajmie nam naprawdę chwilkę, ale będziesz miał przy okazji przykład, jak wyglądają przygotowania do wyprawy.

- Bardzo się cieszę - odpowiadam.

Siadają przy stole, naprzeciwko mnie. Michał otwiera atlas. - Tak jak ustaliliśmy wyruszamy 16 stycznia. W ciągu pięciu tygodni spokojnie zrealizujemy plan. Dla mnie najważniejszym punktem są góry Ruwenzori - rysuje palcem trasę - potem od południa okrążymy jezioro Victorii i na spokojnie ruszymy na Kilimandżaro...

Olbrzymie podziękowania dla Karoli - koleżanki, bez której reportaż ten nie miałby szansy zaistnienia. Dzięki Ci bardzo!

Przemysław Rydzewski