Michał Kochańczyk na szlaku przygody

email
zaawansowane wyszukiwanie

Opowiadanie Katarzyny Dowbor z książki "Fascynujące podróże gwiazd... i moje"

Katarzyna Dowbor, wyśmienita prezenterka telewizyjna, uczestniczyła w raz ze mną w promocyjnej wyprawie w sierpniu 1998 roku, organizowanej przez firmę "Alpinus". Poniżej przytaczam fragment Jej opowiadania, zamieszczonego w książce "Fascynujące podróże gwiazd... i moje", zredagowanej przez Agnieszkę Perepeczko; wydawnictwo Świat Książki, 2003.

Pięć lat temu, w trakcie robienia w TV programu "Apetyt na zdrowie", wpada producent i mówi: - Kaśka, jedziesz na Spitsbergen. Weźmiesz operatora i zrobisz temat. Musisz tylko pojechać i odebrać sprzęt. Polecicie do Norwegii, potem do Longyearbyen. Tam wylądujecie, przyłączycie się do wyprawy i skoczycie na lodowiec. Na lodowiec?! Lekko zamarłam. Ale odebrałam sprzęt: raki, buty, plecaki, polary, namiot i kuchenkę. Pokazano mi jak wyglądają porcje żywnościowe i ile trzeba nieść w plecaku. Dorzucili jeszcze ochraniacze na buty i buty do trekkingu. Świetnie, myślę, ciekawe, co będzie dalej. Lądujemy w Longyearbyen i idziemy na pole namiotowe. Poznaję Michała Kochańczyka. Cudowny człowiek, nasz opiekun. Dowcipny, uroczy, który spokojnie układa plan działania: - Pakujemy się. Jutro wyprawa. Statkiem musimy dopłynąć do lodowca, potem będziemy szli. Pytam: - czy ktoś nas stamtąd odbierze? Kochańczyk patrzy na mnie dziwnie i mówi: - Nikt was znikąd nie odbierze. Idziecie na wyprawę. Jak to na wyprawę? Przecież to dziesięć dni na lodowcu! Ciągle jednak myślałam, że żartuje. Nie wierzyłam. - Aha, przypomniał sobie Michał, musimy od Wojtka Moskala wziąć strzelbę! Po co strzelbę?! Na niedźwiedzie pada odpowiedź. Nauczę was teraz, jak zrobić węzły ratownicze. Węzły to ja miałam w małym palcu, bo uprawiałam kiedyś żeglarstwo, ale zupełnie nie byłam przygotowana na niedźwiedzie.

Wsiadamy na statek z całą ekipą. Kurtki z napisami, bajery, plecaki ciężkie jak cholera. Niesiemy kuchenkę, na której mamy gotować. Odliczone porcje żywności. W naszym składzie są trzy dziewczyny, reszta to faceci. Jest jedna co ma dziewiętnaście lat, druga dwadzieścia pięć, i ja, staruszka prawie czterdziestoletnia. Najstarszy w tym towarzystwie jest Michał, ale to zawodowy alpinista. Na statku oprócz nas znajdują się lodowcowi turyści, tzn. ci, którzy chcą obejrzeć lodowiec i wracają do Longyearbyen, do hotelu. Byłam pewna, że też tak zrobię, ale się przeliczyłam. Okazało się, że statek nie może dopłynąć do brzegu i musimy, my, czyli ekipa telewizyjna i wyprawa, dopłynąć na pontonach. Następuje przesiadka do pontonów. Z plecakami i strzelbami na niedźwiedzie płyniemy prosto na lodowiec. Umieram ze strachu, ale nikomu nic nie mówię, robiąc dobrą minę do złej gry. Ludzie na statku przyglądają się, biją brawo. Bardzo niby przyjemnie.

I zaczynamy iść. W połowie dnia czuję, ze mam obdarte pięty na maksa. Żywe mięso! Plecak waży już nie dwadzieścia, ale pięćdziesiąt kilogramów. Mówię do Michała: - Już nie mogę. Zrobiłam zdjęcia i niech nas już stąd zabiorą. On mówi: - Nikt was nie zabierze, bo statek przypłynie dopiero za dziesięć dni. I wtedy do mnie dotarło! Dziesięć dni na lodowcu z tym plecakiem i obdartymi piętami. Chciało mi się płakać, bo czułam, ze to jest ponad moje siły. Pytam samą siebie: - Po co ci to było? Czy ty jesteś aż taką idiotką? Co ja tu w ogóle robię? Horror.

Nowy problem z toaletą, z myciem. W końcu nie jestem zbudowana jak mężczyzna, im zawsze łatwiej. Zwłaszcza na lodowcu. To nastręcza okropne trudności delikatnej natury. Nie będę się przecież myła w przerębli. Już wiem na pewno: nigdy nie zjem na śniadanie muesli z mlekiem w proszku! To była porcja śniadaniowa, którą zalewało się wrzątkiem, czyli wodą z lodowca. Na obiad wrzucało się sproszkowane parówki do zupki chińskiej. I tak przez dziesięć dni. Schudłam cudownie, bo nie istniały żadne inne pokusy jedzeniowe. Spaliśmy w namiotach. W dzień ciepło czyli bluzki z krótkimi rękawami, a w nocy czapka, trzy pary skarpet, spodnie z polaru, kurtka puchowa i śpiwór. I tak dotrwałam do końca, dając sobie radę nienajgorzej. Gdy nadszedł ten wymarzony moment powrotu, musieliśmy ostatni odcinek dobiec z plecakami, nieco lżejszymi, już bez racji żywieniowych. Okazało się, że statek przypłynął, ale nie może na nas czekać, bo ma turystów na pokładzie. To co sobie wtedy myślałam, jest dość niecenzuralne, ale jednak dobiegliśmy. I znowu brawa turystów. Żeby oni wiedzieli! W Longyearbyen weszłam pod ciepły prysznic. Boże! Nie jestem w stanie opisać tej rozkoszy, gdy spływał ze mnie ten trud i znój wyprawy na Spitsbergen. I powiedziałam głośno do siebie: - Kaśka, jesteś jednak fantastyczną babą, gratuluję ci.

W Warszawie czekała na mnie kolacja przy świecach, w stylu norweskim. Łosoś, chleb, wino i nastrój, w którym niczym nie przypominał lodowatych samotnych nocy na Spitsbergenie.

Katarzyna Dowbor