Michał Kochańczyk na szlaku przygody

email
zaawansowane wyszukiwanie

Moja wersja depresji

Artykuł napisany w marcu 1999 roku, jako odpowiedź na zamieszczony w lutowym numerze czasopisma "Góry i Alpinizm" artykuł Piotra Kasprowskiego o wspólnej naszej wspinaczce w lutym 1973 roku na zachodniej ścianie Niżnich Rysów tzw. depresją Niżnich Rysów.

Szanowny Panie Redaktorze! Drogi Alku!

Z prawdziwą przyjemnością przeczytałem sentymentalne wspomnienia mojego partnera Piotrka Kasprowskiego sprzed dwudziestu sześciu laty o naszej wspinaczce zimowej na depresji Niżnich Rysów. Czas robi swoje, zaciera niektóre szczegóły, a poza tym zawsze tak bywa, że każdy uczestnik wspinaczki zwraca uwagę na inne szczegóły, akcentuje inne fragmenty akcji i przez to po latach, każdy z partnerów pamięta to jakby trochę inaczej.

Ja pamiętam to następująco:

Było to w lutym 1973 roku, zima była średnio straszna, nasz Akademicki Klub Alpinistyczny w Gdańsku zorganizował w drugiej połowie lutego obóz taternicki w Morskim Oku, w ramach przygotowań do planowanej na lato wyprawy na Noszak w Hindukuszu Afgańskim.

Dostałem od Jurka Milewskiego propozycję udziału w wyprawie, toteż chciałem jak najszybciej pojechać w Tatry, by jeszcze przed obozem pokazać lwi pazur pozostałym uczestnikom wyprawy.

W schronisku w Morskim Oku spotkałem jak zwykle sporo starych kumpli, w tym dobrze zapowiadającego się szczupłego, długowłosego, brodatego łojanta z Katowic Piotra Kasprowskiego, zwanego wówczas "Hippim" albo "Sekretarką". Jakoś od razu, spontanicznie umówiliśmy się na następny dzień na depresję. Pomyślałem sobie: "Długa, łatwa droga, rozkręcę się".

Gdy dziesiątego lutego o szóstej nad ranem wychodziliśmy ze schroniska, byłem po trzech nieprzespanych praktycznie nocach. Pierwszą nie spałem, bo uczyłem się do jakiegoś zupełnie niepotrzebnego egzaminu; druga też była nieprzespana, w pociągu z Gdańska do Zakopanego jechałem z Mirkiem Zalewskim "Karakanem", a w Bydgoszczy w naszym przedziale niespodziewanie pojawił się "Dziadek" Andrzej Michnowski i cała noc oczywiście zeszła na rozmowach o łojeniu; a trzecia tuż przed wspinaczką była jakoś dziwnie nerwowa, bo waletowaliśmy i jakaś panienka histerycznie co jakiś czas piszczała, że zaraz przyjdzie "Dowódca "Świstaka" (tak nazywano, od nazwy łodzi wożącej ludzi po Morskim Oku, pracownika schroniska, który sprawował wówczas nadzór nad Wozownią; Franciszka już w tym czasie nie było w schronisku) i nas wypierniczy na śnieg.

Jakoś nie miałem odwagi powiedzieć Piotrkowi, że jestem wykończony z powodu niewyspania, własnym nosem wyczuwałem załamanie pogody i liczyłem że dupnięcie pogody, uratuje mój honor wspinacza. Rześkie powietrze na podejściu orzeźwiło mnie na trochę, prócz tego dochodziły względy natury emocjonalnej, mianowicie zespół, udający się na zerwę: "Dziadek", Heniek Zakrzewski i Czesiek Jakiel, specjalnie podkreślił że czeka, aż "Ratrak" Kochańczyk przetoruje im drogę do Czarnego Stawu ( w owym czasie miałem opinię człowieka o dużej kondycji), toteż zawziąłem się i jak głupi przetorowałem cały odcinek do progu Czarnego Stawu. Niebo było całkowicie zachmurzone, było w miarę ciepło i dosłownie czuło się, że za chwilę zacznie sypać.

I rzeczywiście. Pierwsze płatki śniegu poczułem na policzkach na tafli Czarnego Stawu.Sam nie wiem jak to było, że podjęliśmy decyzję o wspinaniu, może dlatego, że ten padający śnieg był taki drobny, może każdy z nas bał się ustąpić, a może tak właśnie miało być.

Wspinaliśmy się bardzo wolno, tak przynajmniej mi się wydawało. Objuczeni byliśmy solidnie, bo przygotowaliśmy się na biwak i do horolezek zapakowaliśmy śpiwory, powłokę od namiotu typu "Giewont" i juvel wraz z pojemnikiem na benzynę oraz masę żarcia. Warunki do wspinania były nie najlepsze, ściana była cała zaprana głębokim śniegiem, a w dodatku dochodziło moje niewyspanie. Byłem tak nieprzytomny, że zostawiałem nie wykręcone igły lodowe ( wówczas igły lodowe nazywano śrubami lodowymi) na stanowiskach, snułem się w górę jak mucha w mazi, z trudem przedzierałem się przez kolejne zaspy na grzędzie między depresjami, bo strach przed lawinami i głęboki śnieg, nie pozwalał nam "rozwinąć się" na depresjach. Wspinaliśmy się przez cały dzień w drobnym opadzie śniegu i gęstej mgle i chyba nie pokonaliśmy połowy ściany.

Pod koniec dnia było mi już wszystko jedno, marzyłem tylko, by zwinąć się w kłębek i zasnąć na byle jakiej ośnieżonej, trawiastej płasience.

I zostaliśmy obdarowani przez los. Już po zmroku, tuż przed całkowitą ciemnością, udało mi się cudem jakimś dotrzeć i wczołgać na półkę - marzenie; idealną, poziomą, przykrytą sporym okapem, tak duża, że mieścił się na niej cały namiot. Szczęścia mojego nie było końca. Rozbiliśmy namiot, podwiązując go do okapu.

Piotrek ułożył się błyskawicznie w namiocie, a ja zabrałem się, na pozostałym wolnym skrawku platformy, do topienia śniegu i gotowania. W ciemnościach, w gęstej mgle, przy ciągle sypiącym drobnym śniegu, wesoły warkot juvla był dla mnie najukochańszą melodią, zwiastował picie i ciepłą strawę. Przy wątłym świetle, wykonanej amatorsko czołówki, nasza półka biwakowa, była dla mnie miejscem zagubionym gdzieś w bezkresnym kosmosie. Dopiero gdy przestałem gotować i ucichł warkot juvla, z mlecznej przestrzeni dotarło do mnie całkiem wyraźnie szczekanie Bariego, wielkiego bernardyna ze schroniska w Morskim Oku, co unaoczniło mi, że jakoś od tej cywilizacji nie uciekliśmy za daleko.

Obudziłem Piotrka, wychlipaliśmy z jednej menażki zupę pomidorową z pokrojoną mielonką wieprzową, zjedliśmy stare kanapki i oddaliśmy się radości picia gorącej herbaty. Zabrało się nam na rozmowę. Nie przypominam sobie, żebyśmy wtenczas rozmawiali o współczesnej literaturze, tę dyskusję prowadziliśmy pół roku wcześniej na taborisku na Szałasiskach, gdy sierpniu 1972 roku przez dwa tygodnie padało w Tatrach równo.

Mówiliśmy o wyprawach; ja wspominałem o moim cieniu szansy udziału w wyprawie hindukuskiej, natomiast Piotrek przekazywał nowinki na temat przygotowań śląskiej wyprawy Henia Furmanika na Alaskę. Wielki Henio Furmanik dla młodych śląskich wspinaczy był niemal Panem Bogiem, a jego rozmach organizacyjny wszystkim imponował.

- Czy wiesz? - mówił z podziwem Piotrek - Heniek za kilka dni ma spotkanie z samym generałem Jerzym Ziętkiem, naszym wojewodą. On podobno z nim równo pije wódkę!.

Jakoś nie imponowały te kontakty z miejscowym kacykiem, choć zdawałem sobie sprawy, że ówczesnej sytuacji, bez "przyklepania" władzy, trudno było zrobić cokolwiek. Sami zresztą kilka tygodni później pukaliśmy do naszego wojewody z prośbą o protekcję.

- I podobno - objaśniał mnie Piotrek -nasi mają wziąć na Alaskę jakiegoś młodego, mówi się, że to ma być Jurek Kukuczka.

Jurka Kukuczkę pamiętałem aż za dobrze, kiedyś zimą nad ranem w Wozowni, potknął się o mnie, leżącego w śpiworze na podłodze i zrobił sobie niezłego guza na czole.

Przed zaśnięciem Piotrek, zgodnie zasadami wyniesionymi z kursu taternickiego, chciał spać z założoną asekuracją, ale autorytatywnie stwierdziłem, że półka jest zupełnie bezpieczna i w czasie nocy nie zsuniemy się z niej: jakoś nie miałem ochoty na spanie w pasie piersiowym ( bo tylko w takich się wspinaliśmy), a poza tym, planowałem go użyć jako część materaca. W tym czasie o karimatach nikt nie słyszał ( po raz pierwszy zobaczyłem ją w następnym roku, przywiozła karimatkę na tabor Jola Maciuch z Zachodu i już wiedziałem, że szykuje się duża zmiana jakościowa).

To było chyba moje najwygodniejsze łoże w całej moje karierze biwakowej. Spałem na boku na połówce liny, na pasie piersiowym, kurtce ortalionowej, plecaku i pętlach, pod nogi włożyłem młotek lodowy, a buty, pojedyncze "Zawraty" włożyłem do śpiwora (pamiętałem doskonale, że Hillary, w momencie ataku szczytowego na Everest, miał kłopoty z zamarzniętymi butami).

Spaliśmy jak zabici. Chyba o dziewiątej rano obudził nas dziwny huk, jakby jakiś pociąg przeleciał tuż w pobliżu nas. Odwiązaliśmy nerwowo rękaw polarny namiotu, przed nami wyrastała wielka zaspa i gdy tylko Piotrek zdążył krzyknąć: - Arktyka - wielka pyłówka przeleciała nad nami.

Po prostu przez całą noc, gdy spaliśmy jak u Pana Boga za piecem, sypał gęsty śnieg i zachodnia ściana Niżnich Rysów stała się jednym wielkim polem lawinowym, na szczęścia grzęda na środku ściany, gdzie biwakowaliśmy, była bezpieczna, ale i na nią zachodziły coraz masywniejsze lawinki, sunące z depresji.

Nie ugotowaliśmy rano śniadania. To była moja wina. Na noc zostawiłem juvel przy ścianie, gdy go wydobywałem spod głębokiego śniegu, zawieruszył się kluczyk od juvla. Na nic zdały się próby rozpaczliwego rozgrzebywania ciągle przybywającego śniegu. Kluczyk nie odnalazł się!

Sytuacja była nieciekawa. Na zjazdy ścianą mieliśmy za mało sprzętu (mściło się moje pozostawianie igieł lodowych), o trawesowaniu nie było w ogóle mowy, pozostawał tylko wariant darcia do góry na grań, by dalej potem na Rysy i Wagę, a stamtąd wydawało mi się, że powinno być bezpieczne zejście do schroniska przy Popradzkim Stawie. To była taka pewność, wyniesiona z długich nocnych rozmów w schronisku z doświadczonymi taternikami.

Moja wiara w mój plan była tak mocna i moja determinacja tak duża, że przekonałem Piotra co do celowości dotarcia do grani. Może argumentem przetargowym była moja zdecydowana postawa z czekanem w dłoni.

Wspinaczkę z półki biwakowej rozpoczął Piotrek, wypadała na niego kolej prowadzenia. Ledwie tylko biedak wyszedł ponad ścianę okapu, obchodząc go bokiem, powrócił czym prędzej na półkę, przywalony zdrową lawiną pyłową.

- To jest zupełnie bez sensu, po prostu nie da się iść w górę!

Dołożył do tego jeszcze parę mocnych słów.

Chyba było rzeczywiście nieciekawie, bo mi też jakoś przeszła ochota dotarcia do grani.Jak dwa śnieżne bałwany staliśmy na półce i mieliśmy kwadratowe głowy na myśl o zjeździe ścianą. Przy naszych znikomych zapasach sprzętowych lepiej było nie posiadać za dużej wyobraźni.

Piotr ochoczo zabrał się do zjeżdżania, ja zaś z ciała zabezpieczałem stanowisko zjazdowe, miałem nadzieję, że daje mu to komfort psychiczny. Zjeżdżaliśmy w kluczach zjazdowych, wszelkie nowinki przyrządów zjazdowych, jak ósemka Fiszera czy widelec Allena, nie cieszyły się jeszcze popularnością. Poza tym klucz zjazdowy to był klucz zjazdowy, zimą przy grubych spodniach i bawełnianych kalesonach nie obcierał siedzenia za bardzo.

Później po nocach śniły mi się te zjazdy. Popełniliśmy chyba wszystkie możliwe błędy sztuki, zjeżdżaliśmy z jednego punktu asekuracyjnego, z małych kamieni, przymarzniętych do trawek, z cienkich simondów, wbitych na pół centymetra w ścianę, z pętelek, zawieszonych za mikroskopijne zęby skalne, jedynie zjazdy z igieł lodowych tchnęły solidnością. Zjazdy nie były łatwe, zjeżdżaliśmy w śnieżnej kurniawie, co chwilę wtłaczały nas w ścianę duże pyłówki, lecące już całą ścianą. Opad śniegu był bardzo intensywny.

Przy piątym zjeździe przejąłem inicjatywę zjazdu i dotarłem do stanowiska w dolnym uskoku ściany, gdzie odnalazłem pozostawione igły lodowe, poprawiło mi to znacznie samopoczucie. Niestety skończyły się pętle i zmuszeni byliśmy ciąć mój bezalinowski podciąg, nie było innego wyjścia. Gdy czekanem ciąłem linę na pętle, czułem się jak niezapomniany Samek Skierski, bohater filmu "Odwrót" Jurka Surdla, który to film, jeszcze jako licealista, oglądałem z wypiekami, jako dodatek filmowy, w swoim kinie "Tramwajarz" w Gdańsku.

Ściągając linę na jednym ze stanowisk zjazdowych, usłyszeliśmy z dołu, poprzez tumany śniegu, mocne wołanie.

- Michał. Michał!

Zaryczeliśmy, że zjeżdżamy, zresztą co innego mogliśmy odpowiedzieć. Przyznaję szczerze, te okrzyki i wyjście kolegów nad staw, wzmocniły nas na duchu.

Po kolejnych kilku zjazdach, zrobiła się widoczność i widzieliśmy maleńkie ludzkie punkciki na progu Czarnego Stawu.

I wówczas powstały zupełnie komiczne sytuacje. Koledzy z dołu widzieli nas jak na dłoni i mieli możliwość wcześniejszego od nas obserwowania lawin, zbierających się nad nami, my widzieliśmy je w ostatniej chwili, o czym od razu zawiadamialiśmy się okrzykami. Te okrzyki dochodziły do kolegów z dołu z kilkusekundowym opóźnieniem, po tym, jak już przewaliła się po nas kolejna lawinka pyłowa. Wyglądało to dość zabawnie, choć nam w ścianie wcale nie było do śmiechu, maltretowani byliśmy przez lawinki niemożebnie. Podziwiałem Piotra za jego olimpijski spokój, odnosiłem wrażenie, jakby to śnieżne piekło było dla niego czymś zupełnie normalnym.

Po jedenastu pełnych zjazdach, mając pupy prawie przerżnięte na pół, dotarliśmy do podstawy ściany. Brodząc w śniegu głębokim po pas, zsunęliśmy się na bezpieczną powierzchnię Czarnego Stawu.

I Piotr, cały utytłany śniegiem, pakując resztki liny do plecaka, zaśpiewał:

- To był maj, pachniała Saska Kępa...

Po raz pierwszy w życiu słyszałem tę piosenkę, ta piosenka od tej pory stała się dla mnie jakby hymnem. utożsamiającym radość życia.

Na progu stawu czekali na nas z gorącą herbatą z termosu "Kęsior" Marek Kęsicki i Czesiek Jakiel. Powitaliśmy się bardzo serdecznie. Pamiętam, że zadziwiliśmy ich naszą dobrą formą. A my po prostu wyspaliśmy się na biwaku jak susły, ale o tym przebiegle nie powiedzieliśmy.

Dla mnie było to zupełnie normalne, że oni wyszli nam naprzeciw i troszczyli się o nas, ja bym po prostu na ich miejscu zrobił tak samo.

Dowiedzieliśmy się od Marka i Cześka, że rano jako pierwszy na Czarny Staw dotarł "Łoza" Krzysztof Łoziński, nie wypatrzył nas ( w tym czasie bardzo padało ) ani się do nas nie dokrzyczał (bo nad ranem twardo spaliśmy, poza tym byliśmy dość wysoko), toteż "Łoza" przybiegł z wieścią do schroniska o strasznych lawinach i że nas, ani chybi, już zniosło ze ściany.

Przed wejściem do schroniska podziękowaliśmy sobie z Piotrem za wspinanie, sądzę, że to podziękowanie było bardziej obopólną gratulacją za wyjście z opresji. Ja tradycyjnie podałem mu numer, jaki zdobył na liście moich partnerów tatrzańskich, Piotr od tej pory figuruje u mnie na dwudziestym ósmym miejscu.

Zaraz po przyjściu do schroniska przegrałem z Kaziem Głazkiem, matematykiem i dobrym szachistą, kolejną partię w szachy. Każda przegrana kosztowała mnie dziesięć złotych (tyle kosztowało piwo w schronisku), takich frajerów jak ja, aranżował Kaziowi "Szmata" Adam Krawczyk. Do tej pory nie wiem, czy "Szmata" brał prowizję od wygranych pieniędzy Kazia.

Następnego dnia pożegnałem się z Piotrem, Piotr miał jakieś ważne zaliczenia na uczelni, przed odjazdem Piotra obiecałem oddać mu kluczyk od benzynowego juvla.

...

Minęło wiele lat, często jeździłem w Tatry, wspinałem się w prawie wszystkich masywach górskich świata, ale nigdy nie spotkałem w górach Piotrka. Ślad o nim zaginął. Przyznaję szczerze, jeździłem w Tatry przez kilka lat z zapasowym kluczykiem, licząc, że spotkam Piotra i mu ten nieszczęsny kluczyk przekażę, ale jakoś nie spotkaliśmy się. Nie wysłałem mu kluczyka od juvla, może dlatego, że nie można go było wysłać w kopercie, a na paczkę było to za małe...

W grudniu 1995 roku, już jako znany alpinista, pojawiłem się w Klubie Wysokogórskim w Katowicach z prelekcją, połączoną z wyświetlaniem przeźroczy, z moich licznych udanych i nieudanych wypraw. Katowiczanie powitali mnie bardzo godnie, do Jazz Klubu na spotkanie przyszły prawie wszystkie pokolenia wspinaczkowe, było to dla mnie bardzo nobilitujące.

Tuż przed prelekcją podszedł do mnie uśmiechnięty, dobrze zbudowany, lekko łysiejący mężczyzna, o wyglądzie prężnie prosperującego biznesmana. Podał mocno rękę i powiedział krótko: - Jestem Piotr Kasprowski, wspinaliśmy się razem!!!

W mgnieniu oka dotarły do mnie wszelkie szczegóły naszej pamiętnej walki zimowej sprzed lat na depresji Niżnich Rysów. Mało kiedy w życiu byłem tak zaskoczony, a zarazem ucieszony. Daliśmy sobie pyska od razu.

I od razu przyszło też przestraszenie. - Ojej, zaraz zacznie upominać się od kluczyk od juvla. Na szczęście Piotrek kompletnie o tym zapomniał. Swoją drogą słusznie, kto teraz gotuje na juvlu?

 

Oliwa, dnia 21 marca 1999 roku