Moje góry, moje filmy...
Do napisana tego artykułu nakłonił mnie Zbyszek Piotrowicz, niezwykle barwna, pogodna i ciekawa postać: alpinista, dziennikarz, działacz samorządowy Ziemi Kłodzkiej, a wielu ludziom gór w Polsce znany jako inicjator i doskonały organizator Przeglądu Filmu Górskich w Lądku Zdroju. Wiosną 2002 roku Zbyszek wystosował apel do kilkudziesięciu osób parających się filmem górskim, by podzielili się swoją wiedzą a przede wszystkim doświadczeniem z coraz liczniejszą rzeszą filmujących amatorów. Zmobilizowany przez Zbyszka, napisałem poniższe opracowanie. Zdecydowana większość materiału została opublikowana pt. "Moje góry, moje filmy...", jako jeden z rozdziałów książki "Jak zrobić film górski - nieporadnik -", wydaną z okazji VIII Przeglądu Filmów Górskich im. Andrzeja Zawady w Lądku Zdroju. Ja miałem dodatkową satysfakcję, bo na okładce książki umieszczono zdjęcie, zrobione przeze mnie.
Wyprawy w góry wysokie to nie tylko karkołomna i skomplikowana akcja górska, ale także morze papierów: podań, formularzy i przeróżnych sprawozdań. Przeglądając niedawno papierzyska z naszej wyprawy na Kongur Shan z 1999 roku znalazłem taki oto fragment relacji.
"Michał, gdzie byśmy akuratnie byli, czy nam się sypały kamole na łeb, czy też akurat miało się trawersować lodowo-wodny kuluar o sporym nastromieniu, nagle krzyczał: poczekaj, wyjmował kamerę z plecaka, ustawiał co trzeba, kazał się cofnąć a potem na komendę "Idź" pozwalał nam na defiladę przed obiektywem. A oczywiście przy okazji często "asekurował" swojego partnera, który właśnie rzeźbił gdzieś powyżej w kruszyźnie, jakiej nawet najgorszemu wrogowi bym nie życzył. O, takie jest życie gwiazd górskiego ekranu w niskobudżetowej produkcji. Ale co prawda, to prawda, Michał nanosił się nieźle tego sprzętu do filmowania, narażając nie raz zdrowie i życie dla dobra X Muzy, i to nie tylko w górach, ale i na dole. Niech ktoś z was spróbuje wycelować z obiektywu do zakwefionej kobiety mudżachedina na ulicach północnego Pakistanu, kiedy ów mudżachedin stoi dwa metry obok, przypala grudę i tylko patrzy, jak by tu sobie zapewnić szybsze spotkanie z Allachem za pomocą jakiegoś giaura z Europy.
Cudem obyło się bez ofiar, a rezultat tego igrania z ogniem muzułmańskich kałachów można było podziwiać np. na Przeglądzie Filmów Górskich w Lądku Zdroju we wrześniu. Na marginesie można dodać, że wróciliśmy 27.08.99, przegląd był 17.09.99 a montaż takiej "super produkcji" to nie bułka z masłem. Michał jeszcze szóstej w nocy kończył udźwiękowienie dzieła, i na przekór wszystkiemu zdążył na czas do Lądka. Brawo mu za to"
Taki barwny mój wizerunek, już jako wytrawnego filmowca, zapisał się w pamięci Marcina Piusa, dzielnego alpinisty z Częstochowy.
I gdy w styczniu 2002 roku Zbyszek Piotrowicz, pomysłodawca i wieloletni organizator Przeglądu Filmów Górskich w Lądku Zdroju poprosił mnie o napisanie impresji, związanych z realizacją filmów górskich, zacząłem sobie stopniowo przypominać i odtwarzać przebieg mojej skromnej kariery filmowej.
W góry od małego zawsze jeździłem z aparatem fotograficznym. Oczywiście zaczynałem, jak każdy z mojego pokolenia od Smieny i Liubitiela, by przez lata, ciułając pieniądze, walcząc z oporną materią Zenitów, Pentaconów, przechodząc przez Topcony, Yashiki dojść do niezawodnego manualnego Nikona FM2. Zawsze pstrykałem slajdy, demonstrując je potem na przeróżnych spotkaniach w klubach wysokogórskich, szkołach czy innych ośrodkach kulturalnych. Przez lata nagromadziłem w trzech szafach prawie trzydzieści tysięcy przeźroczy, niewątpliwie też nabrałem obycia w kompozycji obrazu w trudnych warunkach górskich.
Pierwsze filmy górskie widziałem jeszcze w szkole średniej. To były czasy, kiedy każdy seans kinowy rozpoczynał się obowiązkową propagandową kroniką filmową, po której często wyświetlany był tzw. dodatek, czyli dokument lub film krótkometrażowy. I tak z zapartym tchem oglądałem desperacką akcję Samka Skierskiego na filmie "Odwrót" Jurek Surdela i film Staszka Jaworskiego "W górach Wysokiego Atlasu" o zimowej wyprawie Klubu Wysokogórskiego w Atlas Marokański. W klubach wysokogórskich i akademickich w latach siedemdziesiątych mieliśmy czasami okazję pooglądać filmy górskie. Z wielkich terkoczących projektorów wielokrotnie wyświetlaliśmy "Wariant R" i film o pierwszej polskiej wyprawie w Hindukusz Afgański na Noshaq w 1962 r. Te filmy realizował Sprudin. Z kulturalnych ośrodków w różnych placówek dyplomatycznych pożyczaliśmy filmy górskie. Z zaciekawieniem oglądaliśmy angielski film o pierwszym zdobyciu Everestu, śmialiśmy się z propagandowych filmów radzieckich i bułgarskich, z rozdziawionymi buziami patrzyliśmy na film chiński, w którym w zdobywaniu Everestu uczestniczyło prawie dwustu alpinistów. Dobór filmów był zupełnie przypadkowy, braliśmy to co było. Nasza wiedza o filmie górskim była żadna, nikt nas nie widział ani nie słyszał o klasycznych realizacjach Leni Riefenstahl. Zresztą pokaz filmów tej bogini kina górskiego, gloryfikującej swoimi filmami również nazizm, był na pewno w ówczesnej Polsce zakazany. I może warto przypomnieć miłośnikom filmu górskiego, że ta pani jeszcze żyje, realizuje nadal filmy i fotografuje. Leni Riefenstahl w sierpniu 2002 roku skończy równe sto lat.
W lutym 1972 roku otarłem się o klimat filmu górskiego. Podczas mojej zimowej szkółki taternickiej w Morskim Oku, Jurek Surdel nagrywał materiał do "Akcji", trzeciej części znanego tryptyku górskiego. Czułem się niezwykle wyróżniony, gdy pozwolono mi wynieść plecak z akcesoriami filmowymi i termosami aż do Bańdziocha. Oczywiście nie muszę dodawać, że wszyscy biorący udział w filmie byli dla mnie niedościgłymi bohaterami.
"Karierę" filmową mogłem już ambitnie rozpocząć w 1982 roku, ale uniemożliwił mi ją skutecznie generał Jaruzelski. Otóż jesienią 1981 roku, podczas wyprawy w Himalajach Garhwalu, zaprzyjaźniłem się ze bardzo dobrym alpinistą, Leonem Lehrerem, , polskim Żydem, mieszkającym w Danii. Rodziców Leona zmuszono do emigracji z kraju po marcu 1968 roku. W czasie długich nocnych rozmów na biwaku na Lodowcu Rakthvan, nieoczekiwanie bezczelnie zaproponowałem Leonowi swój udział, w charakterze filmowca, w planowanej duńskiej wyprawie na Gasherbrum I. Oczywiście o filmowaniu miałem mgliste pojęcie, ale wierzyłem, że po powrocie do Polski, trochę się podszkolę i podczas wyprawy nie zbłaźnię się.
Rzeczywiście haczyk został połknięty, w trakcie rozmów z Duńczykami wyklarowały się warunki mojego uczestnictwa, miałem otrzymać bardzo dobry sprzęt do filmowania, koledzy z telewizji w Gdańsku zadeklarowali pomoc szkoleniową i ... ogłoszono stan wojenny. Było mi bardzo przykro, wydawało mi się, że już nigdy nie pojadę w Himalaje.
Później temat realizacji filmów podczas naszych gdańskich wypraw pojawiał się bardzo często. Raz się wydawało, że się uda: w 1984 roku do Peru, na planowaną naszą wyprawę w Cordillera Blanca pojechał z nami wytrawny wyjadacz filmowy Rysiek Czajkowski z TVP. Rysiek niestety poważnie zachorował i już z Limy powrócił do kraju. Znajomość z Ryśkiem, długie przegadane wieczory, kiedy czekaliśmy w stolicy Peru na bagaż wyprawy, zaowocowały pewną wiedzą, zdobytą podczas obrazowych wykładów Ryśka na temat filmowania.
Dopiero w 1992 roku pierwszy raz w życiu dotknąłem kamerę wideo i od razu skoczyłem na głęboką wodę. We wrześniu leciałem do Północnej Irlandii, by sfotografować Mistrzostwa Świata w... Wędkarstwie Spławikowym. Wyjazd zorganizował doktor Alfred Samet, mikrobiolog, wielka karta historii polskiego wędkarstwa. Nie spodziewając się niczego, w samolocie otrzymałem od doktora kamerę wideo z krótkim komentarzem: " Poradzisz sobie, masz nakręcić film z zawodów". Gdyby kilka dni wcześniej mój serdeczny druh, Jacek Okła, osoba o umyśle technicznym i darze pedagoga, nie zapoznał mnie z podstawowymi parametrami kamery wideo, byłbym chyba od razu nabawił się biegunki w samolocie.
Nakręciłem relację z zawodów. Gdy teraz na to patrzę, to się wstydzę. Materiał został naprędce zmontowany, doktor wykorzystał swoje układy i niespodziewanie film został rozprowadzony po sklepach wędkarskich w nakładzie kilku tysięcy egzemplarzy. Ja pozostałem z mieszanymi uczuciami i wątpliwą sławą filmowca.
"Sława" filmowca jednak dotarła do znajomych, bo w listopadzie Ela Kużmiuk, mój wielki przyjaciel, wyśmienita afrykańska podróżniczka zaproponowała mi wyjazd do Namibii i oczywiście dodała: "będziesz filmował kamerą wideo, otrzymałam ją w prezencie od brata Alusia".
Lecieliśmy do Windhoek, stolicy Namibii przez Paryż. Na lotnisku na Okęciu, po odprawie paszportowej, podszedł do mnie nieogolony facet i z pewną nieśmiałością zapytał: "Czy może Pan jest z Gdańska?". Maciek Dejczer, bo to on był, przyznał się, że trochę golnął, bo potwornie boi się latać. Wzięliśmy go pod swoją opiekę, dumni, że możemy przebywać w towarzystwie opromienionego świeżo chwałą reżysera filmu "300 mil do nieba", wyróżnionego nagrodą Victora.
Lot do Paryża to była degustacja różnych alkoholi i wykład Maćka o filmowaniu. Zapamiętałem dwa najważniejsze punkty: zawsze kręcić na statywie i końcówkę każdego kadru nagrywać w bezruchu przez kilka sekund.
Po przylocie do Namibii pierwszą kupioną rzeczą był statyw. Co prawda fotograficzny, ale zawsze to było coś. Z niezwykle ciekawej wyprawy w Namibii: na Pustyni Namib, na Szkieletowym Wybrzeżu, w Kotlinie Kalahari i jeszcze nad Wodospadami Wiktorii w Zambii nakręciłem kamerą Hi8 prawie szesnaście godzin materiału. Filmowałem jak prawdziwy amator, nadużywałem transfokacji, panoramicznym ujęciom na długiej ogniskowej, kręconym z amatorskiego statywu, daleko było do płynności. Jednak materiał miał unikatowy charakter, nikt z Polaków nie posiadał materiału filmowego z tej części świata, toteż Rysiek Czajkowski zaprosił nas dwukrotnie do telewizyjnego programu "Przez lady i morza" i wykorzystał kilkanaście minut filmu w programie.
Ten wyemitowany materiał zdecydowanie nie spodobał się Maćkowi Dejczerowi. Maciek doprowadził do pleneru filmowego, spotkaliśmy się w domku letniskowym Zbyszka Binkowskiego na Kociewiu. Oprócz Zbyszka i mnie, posłusznymi słuchaczami byli: Ela Kuźmiuk oraz Ela i Jacek Okłowie. Przez trzy dni Maciek dzielił się z nami swoją obszerną wiedzą filmową, by na koniec ogłosić konkurs: każdy z nas miał pół godziny czasu na nakręcenie trzyminutowego materiału o starym, opuszczonym wielkim drewnianym, pełnym brudu i pajęczyn dworku. Pamiętam, że oceny Maćka były surowe, ale trochę chwalił nas za postępy.
Mimo wszystko, moje wystąpienie i emisja filmu w jedynce -to już było coś. Moja mołojecka sława filmowca rosła i nieoczekiwanie lokalna telewizja prywatna "Sky Orunia" w Gdańsku, znając moje doświadczenie górskie i podróżnicze, zaproponowała mi prowadzenie własnego programu telewizyjnego o tematyce geograficzno- podróżniczej.
Przyznaję szczerze, ta praca mnie pochłonęła. Przez niecałe dwa lata, zrealizowałem 58 półgodzinnych odcinków programu "Na krańcach świata". Tytuł wymyślił Krzysiek Szczucki, bardzo twórcza osoba, bard polskiej piosenki turystycznej i kabaratetowej.
Realizacja pierwszych programów telewizyjnych miała bardzo siermiężny charakter. Montażystami byli młodzi chłopcy, mający jakie takie obycie z komputerem ale o montażu filmu mający znikome pojęcie. Wykorzystywałem amatorskie filmy własne i moich znajomych, lektorzy byli chwytani z łapanki, animacje komputerowe rozpływały się na wizji.
Jednak to mnie nie zrażało, spotykałem się z życzliwością całej ekipy telewizyjnej, kamerzyści starali się jak mogli, stół montażowy miałem do dyspozycji tylko późno wieczorem, ale za to mogłem montować programy aż do rana. Mimo kiepskiej jakości technicznej emisji, mój program był oglądany ale i też krytykowany. To okazało się moim dobrodziejstwem. Krytykę przyjmowałem jako dar boży. Wraz z różnymi specjalistami analizowałem większość moich błędów i starałem się wyciągać jak najwięcej wniosków. Powoli stawałem się fachowcem, potrafiłem już dobierać poprawne odcinki z otrzymanych materiałów filmowych, sam już przyuczałem ludzi, wyruszających świat z kamerą wideo. Na przykład przed wyjazdem na wyprawę na Mount McKinley zgłosił się do mnie Lech Flaczyński z Grudziądza. Między innymi moje rady, nie tylko o filmowaniu, bo w 1987 roku też byłem na McKinley?, zaowocowały dobrym materiałem filmowym, który nakręcił Leszek podczas udanej wspinaczki na najwyższą górę Ameryki Północnej. O tej wyprawie zrealizowałem z Leszkiem dwa odcinki programu, które potem stały się materiałem instruktażowym dla prawie wszystkich Polaków udających się w tamten rejon świata.
Również bardzo przydatnym okazał się program z Maćkiem Berbeką o pierwszym polskim wejściu na Everest od tybetańskiej strony w 1993 roku.. Wykorzystałem w programie przeźrocza Maćka. Odcinek tego programu uważnie kilkakrotnie przeanalizował Rysiek Pawłowski, który właśnie się tam po raz pierwszy wybierał.
To właśnie Rysiek Pawłowski, który również gościł w moim programie , przywiózł ze sobą materiał filmowy z everestowskiej wyprawy. Ja miałem unikatowy materiał i cichą satysfakcję, że to właśnie w moim programie, po raz pierwszy w Polsce został wyemitowany film z wejściem z kamerą wideo na najwyższą górę na świecie. Co prawda był to pierwszy kontakt Ryśka z kamerą wideo. Kamerę otrzymał niespodziewanie podczas akcji górskiej, nie mając przedtem pojęcia o filmowaniu. Mój montażysta aż płakał, gdy zobaczył, ile bezcennego materiału i okazji filmowych zostało zmarnowanych. Bez skrupułów wyłożyłem Ryśkowi podstawowe zasady filmowania. Trzeba przyznać, że Rysiek okazał się pojętnym słuchaczem, z przyjemnością oglądałem później, zrealizowane przez Ryśka, reportaże z himalajskich wypraw.
Najbardziej profesjonalny materiał przywiózł do mojego programu Aleksander Lwow. Alek miał już gotowca, swój film z wyprawy na Gasherbrum II, zmontowany we wrocławskim ośrodku telewizyjnym. Moi montażyści popisali się pewną stylistyką i materiał Alka, lekko pocięty, ukazał się w moim programie, ukraszony barwnymi opowieściami wrocławskiego alpinisty.
Największą ilością himalajskiego materiału zostałem obdarowany przez Krzyśka Wielickiego. Krzysiek dostarczył mi kilkanaście taśm wideo ze swoich wypraw z końca lat osiemdziesiątych i początku lat dziewięćdziesiątych. "Krasnal" był bohaterem jednego z pierwszych odcinków programu, toteż do realizacji przygotowałem się bardzo poważnie, z prawdziwą gorliwością neofity. Kilkakrotnie przejrzałem filmy Krzyśka i zmontowałem dokument o wszystkich wyprawach, w których brał udział. W tym czasie Krzysiek miał na koncie dziesięć ośmiotysięczników. Niestety odcinek programu z Krzyśkiem wyemitowany został tylko dwukrotnie. W wywiadzie, jaki udzielił Krzysiek, znalazł się wątek o hollywoodskim filmie "K2", toteż umieściłem w programie ciekawsze fragmenty filmu, oczywiście za zgodą dystrybutora. Taśma wideo filmu "K2" była odpowiednio zakodowana i fragmenty filmu "rozpływały" się podczas emisji.
Niestety w tym czasie nie miałem własnej kamery wideo i posiłkowałem się materiałami filmowymi znajomych oraz wstawiałem sfilmowane przeźrocza i zdjęcia. Tatrzański zimowy film Jacka Okły wykorzystałem do wzruszającego, godzinnego odcinka programu o moich kolegach z Klubu Wysokogórskiego "Trójmiasto", którzy zginęli w górach. Program ten był kilkakrotnie emitowany w okresie świąt Wszystkich Świętych i bardzo ciepło został przyjęty przez klubową społeczność.
Z kolei święta Bożego Narodzenia były okazją do zrobienia programu o naszych wigiliach w górach wysokich. Z przeźroczy zmontowałem dokument o mojej wigilii w Patagonii na Fitz Roy? w 1984 roku, a filmy Krzyśka Wielickiego "wstawiłem" do wywiadu z Ryśkiem Kowalewskim o wigilii podczas wyprawy na Api w Nepalu w 1983 roku.
W kwietniu 1995 roku kupiłem wreszcie wymarzoną kamerę Sony TR 2000 i po pierwszych przymiarkach filmowania mazurskiego rejsu, pojechałem w połowie maja na Ukrainę w Czarnohorę, by nakręcić film o spływie katamaranami górską, groźną rzeką - Czarnym Czeremoszem. Była to prawdziwa górska przygoda. Moi towarzysze podróży z mieszanymi uczuciami podchodzili do mojego filmowania. W relacji Maćka Olecha znalazłem takie oto fragmenty:
"Po obiedzie Michał poszedł z czwórką Lwowiaków w górę rzeki, żeby z pokładu katamaranu sfilmować ich przeprawę przez wzburzone progi: Białą Kobyłę i Huki. Czekaliśmy dość długo, ale wreszcie się pojawili! Wpłynęli w sam środek kipieli na Białej Kobyle, tak że przez moment widać było tylko ich kaski, po czym wypłynęli bez szwanku dalej... Michał bezpiecznie kręcił, kamerę przecież całą poobklejał folią. Po prostu nic nie powinno się jej stać, pełna gwarancja bezpieczeństwa... Po przejrzeniu kasety okazało się jednak, że podrzut katamaranu na progu Białej Kobyły wyłączył kamerę. Czyżby trzeba było powtórzyć ujęcie? Na szczęście Michał nie wpadł tu na taki pomysł... Zwłaszcza, że dalsza trasa i pokonywanie Małego i Wielkiego Huku zostały zarejestrowane. Będzie zatem z czego wybierać"
"..dzień kolejny przyniósł opóźnienie przy wypływaniu rano. Powód był bardzo prosty: Michał posiadał dwa plecaki, z których wieczorem wszystko wywalał, a rano znowu pakował. Filmowanie odpłynięcia, jak najbardziej słuszne i pożyteczne, nie przyśpieszało tego wszystkiego. Ubrani w nasze gumowe wdzianka czekaliśmy na właściciela porozrzucanych na brzegu rzeczy. Na szczęście wszystko zmieściło się do obu plecaków... Słońce grzało..."
"... Po pysznym posiłku (wiosenne kanapki z rzodkiewką!) Michał urządził sesję zdjęciową, filmując po kolei wszystkich dla przedstawienia w filmie. Przesadzał i ustawiał każdego do oporu, jak reżyser na planie zdjęciowym. Spisaliśmy się dobrze, ujęcia wyszły"
Film o spływie Czeremoszem, gdzie z pełnym poświęceniem w kipieli wodnej forsowałem kamerę wideo, był jednym z ostatnich odcinków programu "Na krańcach świata". Właściciel telewizji Sky Orunia w nieciekawy sposób zbankrutował, zmuszając w ten sposób grupkę pasjonatów do poszukania sobie innego zajęcia. Sporo się nauczyłem w tej telewizji, zdobyłem nowe doświadczenia. Oprócz wyżej wymienionych odcinków, zrealizowałem programy o rejsach żeglarskich, spływach kajakowych, pustyniach, wilgotnych lasach równikowych, terenach arktycznych, ale tematyka górska była dominująca: z gośćmi mojego programu byłem w Sajanach Zachodnich na Syberii, na trekkingu w Nepalu, na nartach w Alpach, na lodowcach Antarktydy i Spitsbergenu, w górach Korsyki, na wierzchołku Aconcagua, nawet w skałkach w RPA i na górze Spitzkoppe w Namibii.
***
Jesienią 1996 roku nasz Klub Wysokogórski "Trójmiasto" przygotował, z okazji tysiąclecia Gdańska, wielką wyprawę na Annapurnę. Wyprawę przygotowaliśmy przez kilka lat niezwykle starannie i przy pomocy wielu przyjaciół udało się nam dokonać wielkiej rzeczy: w wyprawie miała brać udział ekipa telewizyjna jedynki. Z tej okazji Telewizja Polska podpisała z nami umowę, zobowiązując się w niej do emisji czterdziestopięciominutowego reportażu z wyprawy i to w czasie największej oglądalności.
Szkoda, że jeszcze nie można napisać o wszelkich niuansach i szczegółach, związanych z przygotowaniem tej umowy i późniejszym się z niej wywiązywaniem, bo byłby to rarytas dla wielu ciekawskich, nie tylko zainteresowanych filmem górskim. Nie znaczy to wcale, iż ukrywam jakieś przekręty, wszystko odbyło się jak najbardziej legalnie, tylko że za tym kryje się tyle smaczków, ludzkich zachowań i emocji, no i sporo ludzi na ówczesnych stanowiskach, którzy by może nie chcieli, by o nich pisano. O jednej osobie jednak mogę napisać i to z wielką sympatią: o Marku Łochwickim, dyrektorze Video Studio Gdańsk. Marek wszelkimi siłami dążył, by był zrealizowany film o naszej wyprawie. Co prawda nie udały się starania , by pojechała z nami ekipa VSG, ale wsparcie Marka doprowadziło w znacznej mierze do podpisania przez TVP listu intencyjnego, a później umowy.
Zmordowany nerwowymi przygotowania do wyprawy, zastanawiałem się przed odlotem z kraju, czy aby zabrać ze sobą swoją kamerę wideo. No bo skoro będzie ekipa telewizyjna, będą nas filmować prawdziwi fachowcy, to chyba zbędna będzie moja amatorska kamera. Jednak w ostatniej zabrałem kamerę.
Ekipa telewizyjna miała dotrzeć do bazy pod koniec września helikopterem. My wyruszyliśmy do północnego sanktuarium Annapurny miesiąc wcześniej wraz karawaną tragarzy. Przez osiem dni szliśmy do bazy w ulewnym monsunowym deszczu, przedzierając się przez himalajską dżunglę, po drodze budując mosty na rwących, groźnych rzekach. W plecaku oczywiście dźwigałem kamerę i ciężki statyw, z głowicą olejową. Nieocenionym przyrządem okazał się parasol, dzięki niemu mogłem filmować nawet w ulewnym deszczu. W zdecydowanej ilości przypadków musiałem liczyć na własne siły, każdy szedł swoim tempem i nikt nie zważał na moje próby filmowania. Błogosławiłem szczelną, zakręcaną beczułkę - pojemnik na kamerę, prezent od bratniej duszy, wyśmienitego kajakarza - Leszka Mazura.
Gdy zbliżaliśmy się do rzeki Miristi Khola, jeden z tragarzy opuścił ładunek. Wojtek Litwin w swoim artykule o wyprawie opisał to następująco: "Trzeciego dnia stała się rzecz niezwykła. Tragarz na stromym zejściu upuścił beczkę która spadając szybko nabierała szybkości. Gdy ja ratowałem się ucieczką Michał przyjął ową 120 litrową beczkę (30kg) na klatkę, poczym obalił ją na ziemię niby jakiegoś chudego zapaśnika. Niesłychane i powinien za to dostać order za odwagę, bo mógł poszybować z beczką w czeluść. Jednak strata kilku namiotów i śpiworów byłaby nie do odżałowania."
Ja chyba wtenczas nie zastanawiałem się czy spadnę z beczką, martwiłem się tylko aby nie uszkodziła się kamera wideo..Filmowałem wszelkie szczegóły związane z ekspedycją: całą karawanę, skok Sławy Terezeuła, przyłączonego do wyprawy ukraińskiego wspinacza z Odessy, przez rzekę Miristi Khola, zakładanie bazy i obozów, przylot helikopterów z naszym zasadniczym sprzętem, schodzące lawiny, przejścia przez lodowce, nasze rozmowy, naszych kucharzy, Szerpów. Wszystko co się dało, nawet budowę latryny. Kamera przeżywała ciężkie chwilę. Gdy nawiązaliśmy za pomocą naszej radiostacji po raz pierwszy łączność z krajem, z emocji zalałem kamerę wrzącą, gorzką herbatą. Od razu wyjąłem wszystkie baterie i kamerę następnego dnia wysuszyłem na mocnym słońcu. Kamera odżyła.
Ekipa filmowa była z nami dwanaście dni. Nakręciła sporo materiału, wynajęci Szerpowie z sąsiedniej belgijskiej wyprawy wynieśli kamerę Beta do obozu pierwszego, filmowiec dotarł z naszą pomocą do obozu drugiego. Z szacunkiem patrzyliśmy na pracę specjalistów, którzy bez żenady filmowali także moje niespodziewane torsje, gdy strułem się czymś po drodze, a potem w nocy moje zwijanie się w bólu, gdy dopadły mnie dolegliwości z kamieniami nerkowymi. Widać film musi być autentyczny.
Z pewną ulgą pożegnaliśmy się z filmowcami, oni poszli realizować film o Mustangu.
Wyprawa skończyła się szczęśliwie i z sukcesem, przeprowadziła nową, trudną drogę północno-zachodnią granią, wierzchołek osiągnęli Andrzej Marciniak i Sława Terzeuł.
Po powrocie do Gdańska przychodziły do nas nieoficjalnie z Woronicza niezbyt dobre wieści; podobno materiał filmowy ekipie telewizyjnej się nie udał, ponoć profesjonalna kamera Beta się zepsuła. Różne inne plotki też do nas docierały, ale one nie rozwiązywały problemu. Nic nie wskazywało na wywiązanie się przez telewizję umowy odnośnie emisji reportażu z naszej udanej wyprawy.
W połowie stycznia 1997 roku w Sali Mieszczańskiej Ratusza Staromiejskiego w Gdańsku miała się odbyć wielka gala, poświęcona naszemu sukcesowi na Annapurnie. Zaprosiliśmy naszych najbliższych, lokalne władze i tych wszystkich, którzy pomogli wyprawie. Ponieważ już było wiadomo, że nic nie ukaże się w telewizji z materiału nakręconego przez ekipę telewizyjną jedynki, toteż Marek Łochwicki zdecydował się na zmontowanie w Video Studio Gdański reportażu z moich filmów, uzupełnionym odcinkiem z taśmy Sławy Terzeuła. Sława udostępnił nam materiał filmowy z samego wierzchołka Annapurny.
W ekspresowym tempie, w ciągu trzech dni udało się mi skonstruować półgodziny reportaż z naszej wyprawy. Bardzo pomogli mi dobrzy montażyści: Witold Planutis i Witosław Bociąg. Pierwszy etap współpracy z Witkiem Planutisem przy stole montażowym był dla mnie co najmniej lekko szokujący. Witek, po obejrzeniu pierwszej partii, przygotowanej przeze mnie partii filmu do montażu, bezceremonialnie zadzwonił przy mnie do kogoś z kierownictwa produkcji z następującą pretensją: - Kogo mi tu przysłałeś ? Ten materiał to prawdziwa kiła zdjęciowa !!!
Dopiero potem się dowiedziałem, że Witek jest niezłym oryginałem i ten "numer" przerabiał z prawie każdym realizatorem filmów. Na szczęście, w miarę upływających godzin przy stole montażowym, ekspresyjna natura Witka uspakajała się i montaż poszczególnych sekwencji szedł nam bardzo sprawnie, co było dużą zasługą świetnej intuicji Witka.
Reportaż telewizyjny "Gdańska Wyprawa w Himalaje - Annanpurna?6" był niewyszukaną próbą pokazania przebiegu wyprawy i wyświetlony za pomocą telebimu podczas uroczystości w Ratuszu Staromiejskim spotkał się z sympatią publiczności. Pierwszy pogratulował, stojący w końcu sali za mną, Maciek Płażyński, ówczesny były wojewoda gdański.
Przez ponad rok trwały przepychanki z naszą kochaną telewizją publiczną, by wywiązała się z umowy i wyemitowała materiał o naszej wyprawie. Znów bezcenną okazała się pomoc Marka Łochwickiego, który mobilizował nas do działania i naszego człowieka gór w telewizji, bardzo doświadczonego realizatora filmów górskich, Ani Pietraszek, która specjalnie do nas przyjechała do Gdańska i skutecznie przekonała potem decydentów telewizyjnych, iż rozwiązaniem problemu będzie emisja mojego reportażu telewizyjnego. I w końcu niedzielę 30 listopada o godz. 11.25 telewizyjna jedynka wyemitowała mój film z wyprawy.
Reportaż był, chyba przypadkowo, bardzo reklamowany przed emisją i obejrzało go wiele osób ze środowiska alpinistycznego. Podczas taternickiego obozu sylwestrowego w Morskim Oku wiele osób spontanicznie mi gratulowało. Najbardziej cenne były dla mnie dobre słowa Maćka Pawlikowskiego, czołowego polskiego himalaisty, osoby bardzo krytycznej i nieskorej do pochwał. Dwukrotnie film emitowała też w świat telewizja "Polonia", toteż nasze zmagania z Annapurną oglądali moi koledzy tak Moskwie, jak i w Berlinie i w Stanach Zjednoczonych.
W marcu 1998 roku, podczas szkolenia przy pracach wysokościowych w Częstochowie, odwiedziłem Krzyśka Tretera, starego kumpla, świetnego alpinistę i instruktora alpinizmu. Krzysztof przygotowywał latem wyprawę na na Kongur Shan o wysokości 7719 m n.p.m. najwyższy szczyt Pamiru Chińskiego, lezący w Sinciangu w zachodniej części Chin. Otrzymałem propozycję udziału w wyprawie z nieśmiałą sugestią: - A może byś film nakręcił podczas wyprawy ?
Już nie śmiałem się pytać Krzyśka czy bardziej mu zależy mu na mnie podczas wyprawy jako na alpiniście czy na operatorze filmowym, z chęcią przyjąłem propozycję udziału w wyprawie,
Z zamiarem realizacji filmu o kolejnej wyprawie podzieliłem się z moją serdeczną koleżanką, Basią Gorgol - reżyserem filmowym, osobą o bardzo głębokim wnętrzu. Basi od razu spodobał się mój pomysł i obiecała pomoc. Już po kilku dniach byliśmy umówieni na rozmowę z samym Andrzejem Fidykiem, wówczas rządzącym dokumentem na Woronicza.
Mistrz przyjął nas w swoim gabinecie bardzo uprzejmie, wysłuchał grzecznie basinych i moich propozycji filmowych i poprosił o "literki" czyli o przysłanie scenariuszy i kosztorysów. Wracałem z Warszawy pełen entuzjazmu. Mojej euforii nawet nie przytłumiła wyważona opinia Ani Pietraszek, którą spotkałem w gmachu telewizji, że ponoć Mistrz nie przepada za dokumentem górskim.
Przez kilka dni pracowicie "rzeźbiłem" atrakcyjny , urozmaicony scenariusz, dodałem nawet eksplikację, w której między innymi napisałem: "Wymową filmu jest pokazanie, że w wyprawie biorą udział normalni ludzie ( którzy między innymi uprawiają ogródki przydomowe ), a nie żadni herosi. Ludzie którzy mają własne słabości, rozterki, namiętności, wątpliwości, lęki, obawy, a zarazem swoje radości i satysfakcje, którzy niczym się nie różnią od przeciętnych zjadaczy chleba, oprócz tego, że jeżdżą w swoje wysokie góry, bo bardzo tak chcą, bo to lubią"
Scenariusz i eksplikację wysłałem faksem i po dwóch tygodniach czekania zadzwoniłem do Mistrza.
S
pławiony zostałem błyskawicznie:
- Wie Pan, dziekuję. To jest scenariusz, który już kiedyś był.
Moja błyskawiczna riposta, że połowa Oskarów została przyznana filmom ze scenariuszami, które już kiedyś były, nie spotkała się ze zrozumieniem.
Po kilku dniach dostałem suche pismo, informujące mnie w jednym zdaniu, że Telewizja Polska nie jest zainteresowana realizacją dokumentu o wyprawie na Kongur Shan.
Tego roku nie udało się nam zorganizować wyprawy w Pamir Chiński, idea ta jednak odżyła w następnym roku.
I znów mogłem liczyć na niezawodne Video Studio Gdańsk i Marka Łochwickiego. Dostałem list intencyjny, zapewniający realizację filmu o wyprawie oraz otrzymałem przyrzeczenie udostępnienia mi na czas wyprawy kamery z zapisem cyfrowym wraz z niezbędnymi akcesoriami. List intencyjny kazał się bardzo pomocny, wraz z innymi dokumentami podkreślał profesjonalność oferty , którą składałem potencjalnym sponsorom. Spotkałem się z dużą sympatią całego zgranego zespołu Video Studio Gdańsk. Basia Gorgol zrobiła reportaż o przygotowaniach do wyprawy, kręcąc również nasze treningowe wspinaczki na Jurze i przy okazji przewożąc nasz bagaż do Warszawy, Witek Bociąg cichaczem podrzucił mi dodatkowe taśmy "nówki" do kamery.
W gorącym czerwcu 1999 roku zapinaliśmy sprawy organizacyjne wyprawy na przysłowiowy ostatni guzik. Oprócz "normalnych" przygotowań miałem na głowie przygotowanie sprzętu filmowego. Jak zwykle pojawiła się kwestia ładowania wysoko w górach baterii do kamery i radiotelefonów. Nasza wyprawa była bardzo skromna, nie stać nas było na agregaty prądotwórcze. Video Studio Gdańsk dysponowało jedynie baterią słoneczną.Problem ładowania baterii rozwiązał Jacek Okła. Znając parametry baterii słonecznej, ładowarki samochodowej i baterii kamery wideo, zbudował dwustopniowy system zasilania. W pierwszym etapie bateria słoneczna miała zasilać duży akumulator, który następnie, po załadowaniu i odłączeniu od panelu słonecznego doładowywał poprzez ładowarkę samochodową baterie kamery i akumulatorów. Jacek dobrał z katalogów odpowiednie akumulatory, które ofiarowała wyprawie firma "Emu". W zapasowe kabelki, wtyczki, cewki i elektryczne "krokodylki" zaopatrzyła mnie jeszcze Basia Jurczyk, fachowiec od niskich napięć.
System zasilania był niezawodny. Jacek opracował wszystko jak dla "blondynki", wszędzie było napisane co z czym łączyć; "plusy" i "minusy" było wykaligrafowane dużymi, kolorowymi flamastrami. Podczas wyprawy wszystko działało bezbłędnie, cały czas miałem komfort pracy z naładowanymi bateriami, łączność radiowa tez "hulała".
Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym czegoś nie popsuł. Przedostatniego dnia pobytu w bazie, jednocześnie ładując baterie, gotując obiad dla schodzącego zespołu, prowadząc łączność radiową i odganiając kirgiskie dzieci i jaki od naszych namiotów, przez pomyłkę nieprawidłowo podłączyłem kabelki do ładowarki samochodowej, uszkadzając jakiejś jej ogniwo. Na szczęście był to już koniec wyprawy i nie miało to żadnego wpływu na filmowanie.
Pod koniec czerwca wylecieliśmy z Warszawy przez Londyn do Islamabadu w Pakistanie. Ja wylatywałem pełen planów filmowych, mocno ściskając torbę z cenną kamerą wideo.
Na wielkiej czterokilometrowej północnej ścianie Kongur Shana wyprawa napotkała duże trudności techniczne oraz fatalną pogodę. Tylko mieliśmy sześć dni z miarę dobrą pogodą podczas miesięcznej akcji górskiej. Jedno z moich wyjść w górę z kamerą trafiło właśnie na dobrą pogodę, stąd potem pozostało pozorne wrażenie, że pogoda nam sprzyjała.
Trzeba przyznać, że narobiłem się przy tej wyprawie. Byłem bardzo ambitny, oprócz, przypadającego jak na każdego uczestnika, standardowego ładunku targałem także kamerę wraz z kablami i mikrofonem , zapasowymi bateriami i taśmami. Trudności techniczne okazały się bardzo przydatne dla realizacji filmu. Zazwyczaj w terenie łatwym uczestnicy wyprawy szybko "grzeją" do góry, nie czekając na operatora, który nie tylko musi sfilmować akcję , ale także wyciągnąć i schować kamerę, nie mówiąc już o dotarciu do wygodnego miejsca do filmowania, które nie zawsze musi znajdować się na drodze wspinaczkowej.
Tym razem byliśmy związani linami i uczestnicy prawie cały czas byli w zasięgu kamery wideo. Starałem się kręcić na wszystkich etapach wspinaczki. Co prawda Tomek Sowiński i Wiesiek Madejczyk, gdy prowadzili na eksponowanych, lodowych trawersach i w kruchych, skalnych kominach, trochę krzywo na mnie patrzyli, gdy jedną ręką asekurowałem, a drugą ich filmowałem, ale przekonałem ich, że sztukę asekuracji, połączoną z filmowaniem, mam opanowaną.
Później po wyprawie zastanawiałem się, że gdybym uczestniczył w realizacji wysokobudżetowego filmu górskiego, mając do dyspozycji tragarzy wysokościowych, specjalistów dźwięku, statywy i masę innych udogodnień, nie miałbym jednak takiej satysfakcji, jak podczas samodzielnej realizacji. Podczas tej wyprawy nakręciłem ponad dziewięć godzin materiału filmowego. Sfilmowałem prawie wszystko: nasz przejazd przez Karakoram Highway, scenerię Kaszgaru, karawanę z wielbłądami przez lodowiec do naszej bazy, wizyty kirgiskich pasterzy, świstaki i jaki wokół bazy, spadające wielkie lawiny, nasze rozmowy i kłótnie. Nie zdecydowałem się na podstępne umieszczanie mikrofonów w namiocie bazowym. Ten sposób nagrywania , jaki zrobił Zajączkowski w górskim filmie "Temperatura wrzenia", był dla mnie nieetyczny. Zawsze uczestnicy wiedzieli, kiedy kamera jest w ruchu.
W wyprawie tej, oprócz wątku akcji górskiej, bardzo istotne były sprawy organizacyjne. Najpierw czekaliśmy przez dwa tygodnie na bagaż w gorącym Rawalpindi w Pakistanie, potem staliśmy się więźniami stanu Kaszgarze. Chińczycy podwyższyli wszelkie opłaty, zabrakło nam prawie trzech tysięcy dolarów. Toteż Chińczycy zabrali nam paszporty, mieliśmy je otrzymać po wpłaceniu pieniędzy, ale warunkowo pozwolono nam na wyruszenie w góry. Po powrocie z gór do Kaszgaru było bardzo nerwowo, na szczęście stary druh, żeglarz Romek Paszke przesłał pieniądze.Czyż nie ciekawy byłby motyw żarliwej, pełnej ekspresji, znającego dobrze język chiński, Marcina Piusa z przedstawicielem kaszgarskiego biura alpinistycznego. Chińczycy byli bardzo stropieni. Dostali bowiem faks z Polski z kserokopią dokumentu o przelewie pieniędzy. Dokument, wystawiony przez wiodący polski bank, był napisany w języku... polskim. I jak tu wytłumaczyć Chińczykom, którzy nawet nie znali angielskiego, że to nie jest kwit z pralni. Marcin Pius omal dostawał furii, gdy słyszał powątpiewanie Chińczyków. I chyba to spontaniczne reagowanie uwiarygodniło nas, bo oddano nam paszporty. Nakręciłem tę niesamowitą dyskusję w obcym języku. Zastanawiałem się, czy dodać do filmu.
Szczytu podczas te wyprawy nie zdobyliśmy. Czekanie na bagaż w Rawalpindi i fatalna pogoda miały na to niewątpliwy wpływ.
Po powrocie do kraju, gdy zawitałem do Video Studio Gdańsk, spotkałem się z minorowym odbiorem: - Szczytu nie zdobyliście, czy warto robić o tym film?
Jednak podtrzymano wcześniejszą decyzję o realizacji filmu. Ja, jak zwykle, byłem bardzo ambitny, zamierzałem zaprezentować film na Przeglądzie Filmów Górskich w Lądku Zdroju, który miał się odbyć za dwa tygodnie. Ten pośpiech nie był najlepszym sprzymierzeńcem. Zamiast dać sobie trochę czasu, obejrzeć kilkakrotnie nagromadzony materiał, "przespać" się z problemem i zbudować niekonwencjonalną historię, ja chciałem ten film zrobić jak najszybciej, dałem obietnicę wszak Zbyszkowi Piotrowiczowi. Dodatkowo jeszcze montowałem równolegle film o wspinaczce w rejonie Hali Gąsienicowej, ale o tym będzie poniżej.
W rezultacie wyszedł reportaż, prezentujący w miarę dokładnie przebieg wyprawy. Film składnie zmontował Waldek Płocharski. Miałem kłopoty z muzyką, działały już skutecznie przepisy o prawach autorskich. Chcąc obniżyć koszty produkcji, byłem zmuszony do wykorzystania w filmie tylko tych utworów muzycznych, na które licencje posiadało Video Studio Gdańsk. Na szczęście akurat do Gdańska zawitała młoda taterniczka, studentka dziennikarstwa, Edyta Stępczak ze Starego Bojanowa. Jej melodyjne ucho poradziło sobie z posortowaniem udostępnionego mi materiału muzycznego i stosunkowo sprawnie umieściliśmy muzykę w filmie. Film otrzymał tytuł "Wrócić pod Kongur Shan", takimi słowami kończy w filmie swoją końcową wypowiedź Tomek Sowiński, jakby otwierając klamrę do nowej wyprawy.
W Lądku Zdroju jest tylko jedno wyróżnienie: nagroda publiczności. Widać mój reportaż się niektórym spodobał, bo został jednym z pięciu wyróżnionym. Wyświetlano ponad trzydzieści filmów. Nieoficjalnie dowiedziałem się, że film o wyprawie na Kongur Shan uplasował się na trzecim miejscu.
W Lądku zostałem też poddany surowej krytyce. Andrzej Zawada powiedział wprost podczas wspólnego śniadania: - Na polskich wyprawach wprowadzę regulamin dla kamerzystów - dozwolone będzie filmowanie tylko powyżej bazy.
Ania Pietraszek pochwaliła kadrowanie, natomiast zbeształa mnie za przegadany komentarz. Niektórym nie podobała się idea zamieszczenia wypowiedzi uczestników w końcowej partii filmu. Z kolei znany reżyser filmów górskich, Mirosław Dembiński wyraził się o moim filmie z uznaniem.
W Gdańsku z Asią Pacaną, wiceprezesem Video Studio Gdańsk zaczynaliśmy się przymierzać do promocji filmu i do jego sprzedaży. Tradycyjnie postanowiliśmy zrobić premierowy pokaz w Sali Mieszczańskiej Ratusza Staromiejskiego.
Asia krótko i zdecydowanie podzieliła zadania:
- My zapewniamy wyświetlenie filmu z telebimu i wysłanie zaproszeń, do Twojej "działki" należy druk zaproszeń, załatwienie sali, poczęstunek i wino podczas premiery.
Na szczęście nie zawiedli mnie wypróbowani znajomi. Drukarnia "Druk" braci Markuszewskich wydrukowała zaproszenia, znajomi ogrodnicy z sąsiedztwa, z centrum ogrodowego "Okaz" zapewnili do Ratusza Staromiejskiego dostawę kwiatów i za to Salę Mieszczańską dostaliśmy za darmo, a Hania Szulc protegowała mnie w hurtowni "Onufry" i zostałem obdarowany pięćdziesięcioma butelkami wina na premierę. Chińska restauracja, mieszcząca się w Łazienkach Południowych w Sopocie zafundowała posiłek na 150 osób.
W jednym z rozdziałów książki mojego serdecznego kolegi Marka Mazura, znalazłem krótką relację z uroczystości, której dwa fragmenty przytaczam:
"...Minęło długie lato. Życie z rozluźnionego wracało w kierat codziennych obowiązków. Michał zaszył się w telewizyjnym studiu, gdzie przygotowywał film z wyprawy. Zapowiedział uroczysty przedpremierowy pokaz swojego dzieła. Otrzymaliśmy wraz z żoną zaproszenie na pokaz. Wypadało podziękować za zaproszenie. Udało się to dopiero podczas przywitania się z Michałem już na uroczystości. Potężna ratuszowa sala dosłownie pękała w szwach."
"- Film "Wrócić pod Kongur Shan" jest dziennikiem wyprawy z wieloma dowcipnymi i bardzo ładnymi scenami. Przed wyprawą czytałem scenariusz filmu, pomysł na jego rozpoczęcie i zakończenie bardzo mi się podobał. Michał jednak z tego pomysłu zrezygnował. Szkoda, chociaż może wykorzysta go, robiąc film o ponowionej próbie zdobycia Kongur Shan. Wszak wypowiedzi uczestników wyprawy i tytuł filmu to zapowiadają..."
Niestety, mimo licznych zaproszeń, na premierę filmową nie przyjechał żaden z decydentów telewizyjnych. Trzeba było zakasać rękawy i samemu zabrać się za promocję. Asia Pacana podszepnęła: -Przydatne byłoby wsparcie środowiska alpinistycznego.
Po kilku dniach Polski Związek Alpinizmu wysłał do prezesa telewizji publicznej pismo z prośbą o wyemitowanie reportażu wyprawy. W końcowej sekwencji koledzy z PZA napisali:
"Uważamy, że pokazanie filmu, mówiącego o eksploracji przez Polaków mało znanego regionu świata, jest ze wszech miar wskazane, tym bardziej, że w ostatnich latach w naszej publicznej telewizji bardzo rzadko są emitowane filmy o tematyce alpinistycznej."
Telewizja zareagowała. Jeden z dyrektorów telewizji, Andrzej Kwiatkowski poprosił nas na rozmowę. Pojechałem razem z Asią Pacaną. Pan okazał się sympatyczny, obiecał zainteresowanie sprawą, poprosił o kopię filmu i na koniec dodał dobrotliwie: - Szkoda, że Pan nie zgłosił się z pomysłem realizacji filmu przed wyprawą.
Nie chciałem nad ranem psuć Panu humoru i wspomnieć o uprzedniej odmowie Andrzeja Fidyka, bo stwierdziłem, że niczego to nie zmieni. I nic się później nie zmieniło. Niby moim reportażem zainteresowała się później telewizja edukacyjna, ale to chyba polegało na rozwleczeniu w czasie problemu z niedogodnym dla telewizji produktem zewnętrznym.
W rezultacie film został wyemitowany w sierpniu 2000 roku w gdańskiej publicznej telewizji, był pokazywany na różnych festiwalach filmów górskich w Hiszpanii,, podobno spotkał się z życzliwym odbiorem przez wymagającą czeską publiczność na festiwalu w Teplicach nad Metui.
Koledzy z wyprawy też się wykazali. W listopadzie 1999 roku zostałem zaproszony na kolejny przedpremierowy pokaz filmu do eleganckiego hotelu "Patria" w Częstochowie. Było to bardzo sympatyczne spotkanie w starym gronie przyjaciół. Na długo zostanie mi w pamięci miły klimat tego wieczoru...
...
W kwietniu 1999 roku, gdy przygotowania do wyprawy na Kongur Shan i realizacja filmu o wyprawie jeszcze się kryły się pod wyraźnymi znakami zapytania, zadzwonił do mnie Zbyszek Piotrowicz:
- Michale, masz może jakiś gotowy film górski ? W tym roku mam bardzo mało zgłoszeń polskich filmów?
Przypomniałem sobie o nakręconym cztery lata wcześniej trzygodzinnym materiale filmowym. W sierpniu 1995 roku szkoliłem jako instruktor alpinizmu w Betlejemce czyli w Centralnym Ośrodku Szkolenia Alpinizmu Polskiego Związku Alpinizmu. Dostałem przydziałowych trzech kursantów: Ewę Zielińską z Warszawy, Marka Roszkowskiego i Mirka Buchtarewicza z Białegostoku i z nimi przeszedłem szereg szkoleniowych dróg w ścianach Kościelców, grani Fajek, Granatów i Świnicy, przeprowadziłem zajęcia z autoratownictwa. Gwałtowne, duże załamanie pogody pod koniec sierpnia uniemożliwiły wspinaczki w innych dolinach tatrzańskich.
Podczas szkolenia cały czas filmowałem swoją kamerą wideo. Zapisywałem obrazy w ruchu nie tylko podczas wspinaczki, ale też w czasie przebywania w Betlejemce. Udało mi się nakręcić wizytę Ani Milewskiej i Andrzeja Zawady. Na taśmach filmu przewija się jeden z najlepszych polskich alpinistów poprzedniego pokolenia -Janusz Kurczab. Oczywiście pojawiają się wszyscy szkolący ówcześnie instruktorzy, na czele z szefem szkoły Bogusiem Słamą. Sporo miejsca na taśmie zajmowały fragmenty z widokami i przyrodą tatrzańską. Materiał filmowy z chętnie był oglądany przez kursantów. Dzięki uprzejmości Andrzeja Kusiona, kierownika schroniska "Murowaniec", mogliśmy oglądać film na bieżąco w dużym telewizorze, analizując wszystkie błędy podczas wspinaczki.
Po powrocie ze szkolenia ciężko zachorowała moja Mama, niedługo potem zmarła i jakoś nie miałem serca do opracowania tego materiału. Aż tu naraz mimowolnie Zbyszek Piotrowski przypomniał mi o tym filmowym materiale.
Gdy po kilku dniach Zbyszek ponownie zadzwonił, miałem już podjęte postanowienie: - Opracuję z tego piętnastominutowy reportaż.
Zbyszek spytał o nazwę filmu. Akurat gościłem Wojtka Święcickiego, któremu przekazałem pytanie Zbyszka.
- Jak to - odpowiedział natychmiast Wojtek -tylko jeden tytuł tu pasuje:"Betlejemskie gwiazdy".
I tak powstał tytuł filmu.
Przygotowania do wyprawy na Kongur Shan i inne sprawy dnia codziennego nie pozwoliły mi zająć się przygotowaniami do montażu filmu.Z kolei po powrocie z wyprawy już widziałem, że wpakowałem się w niezłe tarapaty. Nie dość że mam na głowie film o Kongur Shan, to w programie w Przeglądu Filmów Górskich w Lądku, który ma się odbyć tuz tuż, już dawno wydrukowano informacje o projekcji filmu "Betlejemskie gwiazdy".
Co tu zrobić ? Nie śmiałem prosić zaprzyjaźnione Video Studio Gdańsk o pomoc, wszak i tak siedziałem im na głowie z filmem o Kongur Shan. Z kolei po wyprawie nie dysponowałem gotówką na opłacenie wielogodzinnego montażu filmu. W końcu, tak jak tonący trzyma się brzytwy, poprzez dziennikarkę Jolę Klubś skomunikowałem się z szefami kablowej telewizji "Telewizji Gdynia". Pośrednio zaproponowałem użyczenie do emisji mojego filmu w zamian za jego zmontowanie. Cholerny brak czasu, zaganianie przy montażu dwóch filmów, spowodował, że nie dogadałem się z szefami tamtejszej kablówki. Chyba zostałem wystrychnięty na dudka, mój film był emitowany wielokrotnie poprzez satelitę przez prawie wszystkich dyspozytorów sieci kablowej w Polsce. Ale czyż można zarobić na realizacji filmu górskiego w Polsce?
W trakcie montażu w Telewizji Gdynia zetknąłem się po raz pierwszy z cyfrową techniką montażu. Trwa to bardzo długo, ale za to montaż jest niezwykle precyzyjny.
Opracowanie filmu skończyłem nad ranem w piątek. W czasie montażu spotkałem się z dużą życzliwością Maćka Kraszewskiego, który przybył w środku nocy i społecznie, i sprawnie użyczył swojego głosu lektorskiego. W studiu poprosiłem jeszcze o przegranie z komputera na Betę i z "ciepłą" taśmą zdążyłem na poranny ekspres do Wrocławia. Na dnie plecaki leżał też nie mniej "ciepły" film "Wrócić pod Kongur Shan".
Film o szkoleniu w Dolinie Suchej Wody Gąsienicowej został żywo odebrany przez młodą publiczność. Znaczna ilość młodzieży na sali była absolwentami "Betlejemki", część się o nią otarła. Ten film mówił o czymś im bezpośrednio znanym, nie był bajką o odległych szklanych górach, które dla wielu są poza zasięgiem możliwości dotarcia. Największą jednak niespodzianką w tym filmie okazał się dla mnie "Docent". "Docent" to przezwisko Wojtka Wajdy, zawodowego, bardzo wymagającego od siebie i od innych instruktora alpinizmu z Wrocławia. "Docent" jest znany z ostrego podejścia do kursantów, dla niektórych jest postacią kontrowersyjną. Przyznaję szczerze, w trakcie montażu sugerowano mi usunięcie fragmentu filmu z "Docentem" ale moja wewnętrzna sprawiedliwość zwyciężyła. Wszak Wojtek Wajda jest tak mocno związany ze szkoleniem i z Betlejemką, iż pominięcie Jego byłoby nie tylko wielką nieuczciwością ale wręcz świństwem.
I jakież moje było zaskoczenie, gdy w środku filmu, w momencie pojawienia się "Docenta" na wielkim kinowym ekranie cała sala spontanicznie zaklaskała. I wówczas do mnie dotarło, że ten surowy "Docent", poprzez swoje wymagania kocha swoich kursantów, on nie może im "odpuszczać" w trakcie szkolenia, on po prostu dobrze wykonuje swoją robotę. I to zostało po czasie docenione i w krótki, entuzjastyczny, bezpośredni sposób wyrażone. Żałowałem tylko, że Asia i Wojtek Wajdowie nie byli na tym pokazie.
...
Z filmem górskim również miałem okazję zetknąć się kilkakrotnie, pracując po drugiej stronie kamery. Czasami były to okazjonalne przygody jak chociażby razem z Piotrem Juszkiewiczem i Andrzejem Posiewnikiem braliśmy udział w reklamówce telewizji peruwiańskiej w górach, w okolicach twierdzy Sacsahuaman, leżącej nad nad Cuzsco. Poproszono mnie, jako eksperta-alpiniste do udziału w rodzinnym teleturnieju "Zamczysko", rozgrywanym na zamku w Niedzicy. Musiałem się tam wykazać efektownym skokiem wzdłuż rozciągniętych lin.
Podczas szkolenia taternickiego zimą 1987 roku na Hali Gąsienicowej zaprzyjaźniłem się z wybitnym polskim alpinistą z Krakowa, Eugeniuszem Chrobakiem. Znajomość z Gienkiem obrodziła organizacją wspólnej wyprawy na Everest. W czasie zimowego kursu taternickiego Gieniek kręcił materiał filmowy kamerą szesnastką o zimowym szkoleniu. Ja pojawiam się na tym filmie w roli instruktora.... biorącego pieniądze za szkolenie.
Dwukrotnie byłem poproszony przez Anię Pietraszek o pomoc przy realizacji górskich dokumentów. Pierwszy raz z ekipą telewizyjną spotkałem się w marcu 1998 roku w schronisku nad Morskim Okiem. Czekało mnie następujące zadanie. Miałem przeszkolić we wspinacze na lodospadzie młodą dziewczynę, która nie miała żadnego doświadczenia wspinaczkowego. Tą dziewczyną, zafascynowaną górami i Wandą Rutkiewicz, była ówczesna licealistka Edyta Stępczak. Przyznaję szczerze, że nafaszerowany mikrofonami bezprzewodowymi, cały czas będący pod obstrzałem kamery i licznej ekipy telewizyjnej, czułem się trochę jak małpa na wybiegu.
Przez kilka godzin szkoliłem Edytę w stromym, kruchym lodzie tatrzańskim, tuż na prawo od progu Czarnego Stawu. Wszystkie elementy szkolenia, każdy ruch, wiązanie liną, uderzenie czekanów i raków, wkręcanie śrub lodowych, nasze sapania i przedzieranie się przez zaspy śnieżne były dokładnie zapisywane na taśmie.
Ania wykorzystała fragmenty z tego materiału w dokumencie o Wandzie Rutzkiewicz. Film został nagrodzony pierwszymi nagrodami na wielu festiwalach filmów górskich. Była to oczywiście zasługa Ani Pietraszek. Ja cieszyłem się, że była w tym malutka moja cegiełka.
Ania Pietraszek kolejny dokument górski zrealizowała w 2001 roku. Tym razem o "Mrówce", Dobrosławie Wolf - Miodowicz, naszej koleżance, która w dramatyczny sposób zginęła podczas wycofywania się spod K2 w tragicznym sezonie 1986 roku. Ania widać miło wspominała naszą współpracę, bo razem z Edytą zostaliśmy zaproszeni w lutym do Morskiego Oka. Przyprowadziłem ze sobą starych przyjaciół: Elę Kuźmiuk i motolotniarza Czesia Lakarewicza. Wszyscy zostaliśmy zaangażowani do odtworzenia przebiegu wydarzeń na żebrze Albruzzich. Pracowaliśmy ciężko w trudnych warunkach przez kilka dni w przy dużym wietrze i intensywnym śnieżnym opadzie. Pogoda była prawie taka zła, jak wówczas na K2.
Cały czas podczas tej pracy we wietrze i mrozie miałem głębokie przekonanie, że wszystkie te nasze poświęcenia warte są przypomnienia pamięci o "Mrówce", niezwykłej dziewczynie , którą bardzo lubiłem.
W lipcu 1998 roku prowadziłem grupę młodzieży, lauretów konkursu "Rusz globusem z Alpinusem", po lodowcach Spitsbergenu. Towarzyszyła nam ekipa filmowa z gwiazdą telewizyjną Kasią Dowbor na czele. Życzyłbym wszystkim wyprawom tak dobrego zespołu jakim byli Kasia i świetny operator Marcin Ołdak.
Sądzę, że moje doświadczenia alpinistyczne i polarne, ale też filmowe, bardzo się przydały w wyemitowanym później reportażom z naszych wędrówek i wspinaczek na Spitsbergenie. Wiedziałem, że w takim filmie musi coś się dziać, toteż specjalnie prowadziłem grupę przez rwące potoki, uszczelinione lodowce i wielkie szczeliny brzeżne. Starałem się na naszej trasie wypatrzeć jak najwięcej przeszkód i znajdować miejsca na biwaki, z uwzględnieniem ich filmowej scenerii..
Odważyłem się nawet na kilkakrotne wypowiedzi przed mikrofonem, by wzbogacić film ciekawostkami o tematyce polarnej i górskiej. Muszę tutaj napisać, że Kasia Dowbor okazała się potem bardzo lojalna. Gdy po powrocie do kraju, w całej polskiej kolorowej prasie ukazały się długie artykuły typu: "Kasia Dowbor zdobyła Spitsbergen", zawsze wspominała o mojej pomocy.
...
Film górski to widać temat-rzeka. Mógłbym pisać o wielu innych filmowo-górskich przygodach jeszcze bardzo długo jak i o ludziach, których spotkałem na tym szlaku. Ta karta na szczęście cały czas jest otwarta. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz, nie dwa pojawię się z kamerą w dalekich górach. Kilka dni temu otrzymałem zaproszenie od znanego biologa, entomologa Janusza Kaszy na wyprawę na "tepui". "Tepui" to wielkie stoliwa, zbudowane ze skał osadowych, o wysokości około tysiąca metrów, położone w selwie w dorzeczu Orinoco, w południowej części Gujany wenezuelskiej. Zadanie dla alpinistów i biologów I także ciekawe dla filmowca. Czyżbym musiał się rozglądać się za wielką moskitierą?
Michał Kochańczyk
Gdańsk Oliwa, dnia 30 kwietnia 2002 roku