Na ścieżkach i bezdrożach Chamar-Dabanu - Maciej Olech
Artykuł Macieja Olecha o naszej wędrówce w górach Chamar Daban na Syberii w sierpniu 2001 roku.
Jezioro Bajkał położone na wysokości 456 m n.p.m. ze wszystkich stron otaczają wysokie pasma górskie. Najważniejsze z nich to Grzbiet Nadmorski, Bajkalski i Barguziński oraz łatwo dostępny komunikacyjnie Chamar-Daban, u podnóży którego przebiega magistrala transsyberyjska. Kojarząca się z mrocznymi czasami zesłań daleka Syberia odkrywa dziś przed nami swe uroki.
Chamar-Daban to rozległe góry na południowo-zachodnim krańcu jeziora Bajkał. Ciągną się od delty rzeki Selenga na zachodzie do masywu Wielkiego Sajanu z Munku-Sardykiem na wschodzie. Egzotyczna nazwa pasma oznacza w języku buriackim ciąg przełęczy, przez które przepędzano niegdyś stada zwierząt do pobliskiej Mongolii. Od tamtejszych stepów grzbiety Chamar-Dabanu stopniowo zwiększają swą wysokość ku północy, największą osiągając na wierzchołkach bliskich brzegom Bajkału. Rzeźba gór jest bardzo zróżnicowana, obok rozległych grzbietowych płaskowyżów nie należą do rzadkości obrywy, kamienne rumowiska (zwane tutaj kurumami) oraz skalne ostańce. W strefie wysokogórskiej o typowo alpejskich formach napotkamy strome granie opadające do polodowcowych kotłów wypełnionych jeziorkami. Krajobraz podobny jest do Tatr Zachodnich, a miejscami również Tatr Wysokich. Zbliżone są także wysokości n.p.m.
Droga w góry
Poznawanie Chamar-Dabanu rozpoczniemy od rejonu Piku Czerskiego. Wyruszamy z położonej na 5317-tym kilometrze kolei transsyberyjskiej miejscowości Sliudzianka. Idziemy na południe kilkanaście kilometrów doliną rzeki o tej samej nazwie. Poza brzegiem Bajkału, wzdłuż którego biegnie linia kolejowa i droga Irkuck-Czita, nie napotkamy już żadnych osad ludzkich. Mimo obciążenia zapasem prowiantu na 2 tygodnie w grupie panuje optymistyczna atmosfera. Mijamy stare wyrobisko marmuru, jak się dowiadujemy później w całej okolicy można jeszcze napotkać nieczynne sztolnie.
Okolice Sliudzianki (sliuda - z ros. mika) już od XVIII w. były znane z bogatych złóż minerałów. W dawnym ZSRR oprócz Chamar-Dabanu były jeszcze 3 takie rejony: Półwysep Kolski, Pamir i Ural. W tutejszym prywatnym muzeum można obejrzeć kolekcję blisko 10 tysięcy okazów z gór Rosji i całego świata, zebraną przez geologa W. I. Żygałowa. Prowadzi on także małe schronisko turystyczne.
Nas jednak coś ciągnie w góry, przez tajgę i... wodę! Rzeka co rusz krzyżuje się z drogą, przeprawy urozmaicają nam czas, zwłaszcza gdy korzystamy z mniej lub bardziej prowizorycznych mostków. Niestety większość z nich wymaga akrobatycznych zdolności, w których nie jesteśmy tak dobrzy jak Rosjanie i po kilku przebieżkach przez wodę każdy ma już mokre buty... Suszymy wszystko na ognisku do późnej nocy.
Lekcja cierpliwości
Kolejny dzień wita nas słońcem i nareszcie wychodzimy z lasu na odkryte przestrzenie. Wbijamy się ostro na przełęcz w grzbiecie wododziałowym rzek Sliudzianka i Podkomarna, po czym spadamy w dolinę do przepięknego kotła pod Pikiem Czerskiego. I tu niespodzianka, zupełnie jak w górach wysokich przychodzi załamanie pogody i następuje etap oczekiwania na "atak szczytowy". We mgle i deszczu, wśród limb i rododendronów snuje się dym z ogniska w naszym obozie. Jedyne formy aktywności to poranna gimnastyka i rąbanie drzewa. Senną atmosferę urozmaicają rozmowy, przerywane przygotowywaniem posiłków. Krótkie spacery po okolicy dają nam pojęcie o miejscu w którym się znaleźliśmy.
Syberyjska tajga jest oszałamiająca. Doliny porastają lasy brzozowe z domieszką topoli, wyżej królują ogromne limby, z których gałęzi zwisają długie porosty brodaczek. Wśród zwalonych pni i rumowisk skalnych przemykają syberyjskie wiewiórki - burunduki oraz krewniacy naszego zająca - szczekuszki, bardziej podobne do chomików. Podszyt tajgi stanowią kobierce miękkich porostów, bergenii i bagna, między którymi latem dojrzewają soczyste jagody, a wiosną pięknie kwitną złociste rododendrony. W strefie alpejskiej napotykamy zarośla karłowatej limby, przypominającej tatrzańską kosówkę, ponad nimi rozciągają się skaliste partie szczytowe zwane golcami.
Tych ostatnich jednak nie jest nam wciąż dane oglądać. Góry bronią swych wdzięków a my codziennie modyfikujemy planowaną trasę, aby zmieścić się w założonym czasie. Waga plecaków maleje, nuda zabija. Wydarzeniem jest każdy drobny fakt, sensację wywołuje choćby nocny "napad" leśnych amatorów musli i ryżu na jeden z naszych namiotów. "Nieznani sprawcy" przegryźli jeden z plecaków i mimo wszczętego postępowania "nie zostali ujęci".
Upragnione widoki
Wreszcie czwartego dnia pojawia się długo oczekiwany wiatr, który wieczorem rozgania chmury. Wczesnym rankiem po stromym grzebieniu naszego kotła wchodzimy na Pik Czerskiego (2090 m). Na szczycie stoi metalowy triangul, przez turystów obwieszony rozmaitymi "pamiątkami". Jest wśród nich nawet... kasownik biletowy! Obok stoi duży prawosławny krzyż z rosyjskim tekstem "Ojcze nasz". Z wierzchołka podziwiamy lśniącą na horyzoncie taflę Bajkału oraz panoramę niezliczonych górskich grzbietów Chamar-Dabanu. W pogodny dzień dostrzec stąd można także poszarpane wierzchołki Sajanów Wschodnich, my widzimy zaledwie ich przymglone zarysy u wlotu Tunkińskiej Doliny.
Szczyt nazwano na cześć jednego z polskich badaczy Syberii. Nazwiskiem tym upamiętniono także najwyższy szczyt Gór Bajkalskich na północnym brzegu jeziora oraz jedno z rozległych pasm górskich w dalekiej Jakucji. Wielu naszych rodaków zesłanych w XIX w. za opór przeciwko zaborcy pozostało tu później z własnej woli aby prowadzić badania naukowe.
Wracamy do obozu i z radością wyruszamy w dalszą drogę, choć nasze piękne miejsce opuszczamy z pewnym żalem. Pogoda ustala się wreszcie, w coraz mocniejszym słońcu wędrujemy wzdłuż dopływu Podkomarnej na przełęcz Czarcie Wrota. Niegdyś biegł tędy trakt handlowy do Chin i Mongolii, tzw. szlak herbaciany, dziś z drogi zbudowanej jeszcze przez katorżników pozostała zaledwie wąska błotnista ścieżka wśród zarośli karłowatej wierzby. Miejsce kupców zajęli obecnie rosyjscy turyści, niosący swe katamarany wysoko w góry. Podziw ogarnia nas jak zwykle dla ich determinacji. Z plecakami 40-50 kg przebijają się przez doliny i wysokie przełęcze nawet kilkadziesiąt kilometrów, aby stamtąd burzliwymi rzekami spłynąć do Bajkału. Po drodze mijamy urokliwe wodospady a na samej przełęczy zarastające Czarcie Jeziorko. Tu mijamy się z ekipą Niemców, która wraca właśnie do Sliudzianki - musieli się wycofać znad brzegu Utulika, mówią że jest on teraz "only for boat".
Grzbiet Chamar-Dabanu pocięty jest gęstą siecią dolin rzecznych, z których spływa do Bajkału trzecia część zasilających go wód. Po ulewnych deszczach, które latem w tym rejonie nie należą do rzadkości, prąd i poziom wody w płytkich na ogół rzekach gwałtownie wzrasta. Niebezpieczne i praktycznie niemożliwe staje się wówczas nawet przejście brodu powyżej kolan. Jest to natomiast wyzwanie dla turystów wodnych - żegluga w kanionach rzek dostarcza niezapomnianych przeżyć. Największe atrakcje Chara-Murin, Śnieżnej czy Utulika to liczne bystrza i progi. Ich nazwy mówią same za siebie: "Bobslej", "Niagarka", "Zygzak"... Klasa trudności całego rejonu jest porównywalna z warunkami spływu rzekami Ałtaju czy środkowej Azji, rodzącymi się z wód potężnych lodowców!
Wędrówka w nieznane
Aby uniezależnić się od stanu wody pójdziemy dalej grzbietem. Wprawdzie mapa poleca przeprawy przez brody 0,8 czy 1,2 metra, ale dotyczy to niskiego stanu wody. Jeszcze nie wiemy, że ludzi spotkamy dopiero za kilka dni, nad Bajkałem. Przed nami malownicze płaskowyże Chamar-Dabanu. Lekko pofalowany szeroki grzbiet pokrywają kobierce puszystych porostów oraz łany białych goryczek. Panorama na sąsiadujące pasma imponująca. Aż trudno nam uwierzyć, że droga jest taka łatwa. Nawet czujemy pewien niedosyt. Płaska równina miejscami najwyżej pokryta rachityczną kosówką to mają być góry które dostarczyć nam miały niezapomnianych wrażeń? Jedno tylko zastanawia. W puszce wejść na Piku Czekanowskiego (2069 m) ostatni wpis jest sprzed miesiąca a poprzedni sprzed roku. Dlaczego tak rzadko skoro tak tu pięknie i łatwo? Namioty rozbite na grzbiecie, minuta do wody, chrust w zasięgu ręki... Przecież to wczasy w górach!
Kolejny dzień wstaje piękny i słoneczny. Nic jeszcze nie zapowiada zbliżającej się przygody. Ruszamy wcześnie rano, mijając stoki pełne różowych goździków. Za plecami pozostają widoki na wczorajszą trasę z Czerskim i Czekanowskim. Upał nasila się, ostatnie chmury rozpływają się daleko w dolinach, a ledwie wyczuwalny wiatr cichnie zupełnie. Grzbiet zaczyna "dziczeć", stopniowo staje się węższy i bardziej stromy, a wygodna ścieżka zaznaczona na mapie - znika! Przedzierając się przez gęste zarośla limbowe widzimy, że to wcale nie koniec "atrakcji". Na naszej drodze wyrastają niedostępne skałki. Schodzimy z grzbietu aby je ominąć. "Trawers" jest bardzo nierówny. Tracimy wysokość, zjeżdżając po kamieniach, to znowu czepiamy się jałowców, aby wejść wyżej. Mimo to wytrwale pokonujemy kolejne skalne żebra na stoku. Słońce pali, grzbiet nad nami jeży się ostrymi szczycikami, skalne ostańce wśród limb przywołują w pamięci posągi z Wyspy Wielkanocnej. Wdrapujemy się mozolnie po skalnym rumowisku i "psycha" nam siada zupełnie. Jak okiem sięgnąć kosówka. Zarośnięte stoki spadają do głęboko wciętej doliny, w której bieleje szeroka wstęga rwącego Utulika. Szybko pozbywamy się balastu wypijając wodę butelka za butelką. Najchętniej cali byśmy się schłodzili - największą radość daje teraz znajdowanie zacienionych miejsc i rzucanie się w wilgotne liście bergenii. Rosną niemal wszędzie! Ale trzeba iść dalej, choć tempo marszu maleje. Rośnie natomiast liczba wyrazów uznanych ogólnie za obraźliwe.. Początkowy entuzjazm do trudności trasy przechodzi w narastające zmęczenie. Dwa kilometry na mapie pokonaliśmy w ciągu trzech godzin. Co będzie dalej?
Dalej jest odkryta częściowo przełęcz, którą widzimy jak na dłoni, ale zbliżamy się do niej całe wieki. Pokonujemy morze kosówki, prawdziwe zielone piekło, by paść wreszcie w cieniu na długie minuty. Niestety nawet wśród karłowatych brzózek i limb jest duszno jak w piekarniku. Wypicie herbaty z miętą trochę nas orzeźwia, ruszyć jednak ciężko, gdyż późne popołudnie wcale nie przynosi złagodzenia upału. Powoli drepczemy na kolejne wzniesienie, za którym jeszcze jedno i znowu postój. "Delegacja" wysłana w poszukiwaniu wody wraca z dołu po niemal godzinie, musieli znacznie stracić wysokość. My w tym czasie sprawdzamy możliwość dalszego poruszania się grzbietem. Nie jest źle, w oddali widnieje rozległe wypłaszczenie, do którego dochodzimy na zachód słońca. Znajdujemy też wysoko położony jar w którym płynie woda. Jesteśmy uratowani!
Najgorsze już za nami
Wieczór przy ognisku. Niebo pełne gwiazd i wschodzący nad górami księżyc w pełni. Chłód. Mycie w lodowatym potoku. Ulga. Znikające kolejne kociołki z herbatą. Ten dzień dał nam mocno w kość, ale sami tego chcieliśmy... Zastanawiamy się czy jutro schodzić od razu w dolinę, czy też ryzykować wędrówkę w kierunku interesującego szczytu Mangutaj ozdobionego skalnymi ostańcami?
Zwycięża chęć przygody. Grzbiet się uspokaja i przybiera formę pośrednią pomiędzy "torem przeszkód" a miłym płaskowyżem. Idziemy jakąś zwierzęcą ścieżką, po jednej stronie mając zwartą kosówkę, po drugiej górskie łąki na stromym zboczu. Na pierwszym wypłaszczeniu ścieżka tradycyjnie gubi się. W obniżeniu leżących na północ pasm dostrzegamy taflę Bajkału. Jest widoczny także przeciwległy skalisty brzeg.
Dopiero po południu żegnamy się z uroczyskami i schodzimy w kierunku jeziora. Nie jest to jednak takie proste. Czeka nas kilkanaście kilometrów przebijania się przez tajgę i 1500 metrów utraty wysokości. Już na początku trafiamy na podciętą ścianę doliny, od odwrotu w górę po stromym zboczu ratuje nas w miarę przyjazny boczny żleb. Nim docieramy do granicy lasu. Tu witają nas limby obrośnięte brodaczkami.
Las nie tknięty siekierą drwala
Tajga w dolinie Wielkiego Mangutaja to nieprzebyty gąszcz zwalonych drzew, młodników brzozowych, wykrotów i pełnych zielska polanek, w których doskonale musi się czuć niedźwiedź. Napotykamy wśród roślin wygniecione ślady jego wielkiego cielska oraz rozkopane zwierzęce norki. Na wszelki wypadek idący przodem przestają rozmawiać. Może nasz bohater śpi słodko gdzieś po objedzeniu się porzeczkami? My też bez opamiętania zajadamy pyszne owoce. Do szczęścia brak tylko wody, oprócz "wodopoju" liczymy też nad potokiem znaleźć jakąkolwiek ścieżkę, która zaprowadzi nas nad Bajkał. Niestety ani śladu! Tak potężna dolina ma być sucha? Niemożliwe... Silne pragnienie, potęgowane dobiegającym wreszcie z dołu szumem strumienia, wystawia naszą cierpliwość na ciężką próbę. Trudno przecież zbiegać przez wiatrołomy na stromym stoku. Blisko godzinę od momentu jego usłyszenia zajmuje nam dojście do wyścielonego mchami obszernego koryta o kryształowo czystej wodzie.
Jeszcze kilka przepraw po zwalonych pniach z brzegu na brzeg i wreszcie wychodzimy na nikłą ścieżkę myśliwską, idącą w dół strumienia. Tajga od wieków żywi i ubiera Sybiraków, ale chyba dawno żaden myśliwy nie sprawdzał zardzewiałych pułapek jakie mijamy. Nie mówiąc już o wizycie drwala... W prawdziwej dżungli strefy umiarkowanej rozbijamy o zmroku namioty, dokładnie wpasowując je między drzewami. Jesteśmy w miejscu gdzie Mangutaj uchodzi do Bezimiennej. Według mapy ta ostatnia wpada już bezpośrednio do Bajkału i jutro czeka nas przeprawa przez jej wzburzone wody.
Ranek jest dla nas przychylny - poniżej połączenia nurtów znajdujemy bród szeroki na jakieś 20 metrów. Podpierając się kijkami, zanurzeni najwyżej po uda pokonujemy ostatnią poważną przeszkodę tego etapu. Prąd jest nadspodziewanie spokojny i wszystko przebiega pomyślnie. Za miejscem przeprawy rzeka ponownie staje się groźna, tworząc wśród skał malowniczy przełom. Stąd wyraźna już ścieżka doprowadza nas nad brzeg najgłębszego jeziora świata.
I to już prawie koniec...
Po orzeźwiającej kąpieli w chłodnym Bajkale, korzystając z bliskości przystanku kolei transsyberyjskiej, udajemy się do iwołgińskiego dacanu, centrum buddyzmu w Rosji. Zachwyca zwłaszcza wnętrze głównej świątyni, z centralnie umieszczonym wielkim posągiem Buddy. W drodze powrotnej w stolicy Buriacji Ułan?Ude oglądamy interesujący wytwór minionego ustroju: sześciometrową głowę Lenina, wyprodukowaną ponoć w byłej NRD. Cywilizacja jednak nas męczy, czym prędzej wracamy więc w góry. Tym razem jest to rejon Porożystego i Babchy, pełen stromych ścian, polodowcowych kotłów, jeziorek, jednym słowem krajobrazów jak w Tatrach. Tu pomni wcześniejszych doświadczeń rozbijamy stały obóz i z niego przez kilka dni "bezstresowo" poznajemy okolicę. Niemniej tęskno trochę za taką dziczą i przygodą, jaka spotkała nas w uroczyskach Mangutaja...
Maciej Olech