Michał Kochańczyk na szlaku przygody

email
zaawansowane wyszukiwanie

Od gór lepsze są góry

- Jutro znów pójdziemy na Mięguszowiecką Przełęcz Wyżnią, a ty - Krzysiek spojrzał na mnie - poprowadzisz pierwsze wyciągi.

Morskie Oko. Schronisko, normalny, zimowy wieczór. Wielka sala jadalna świeci pustkami. Skończyła się przerwa międzysemestralna i zostaliśmy prawie tylko my.

Właśnie wkroczył do sali Wielki Zdobywca Malukisha, wracał z Roztoki. Zacierał tylko ręce.

- No, jutro szykuje się murowana pogoda.

Wyszedłem na ganek. Chmur ani śladu .W świetle księżyca przegląda się cały masyw Mięguszy. Gwiazdy świecą mocno, może nawet za mocno! Trzyma lekki mróz.

Nasz Akademicki Klub Alpinistyczny w Gdańsku otrzymał noclegi niestety w drugiej połowie lutego. Gdy zdecydowałem się jechać na zimową szkółkę, musiałem pogodzić się z myślą o dwutygodniowej nieobecności na uczelni i przerażających zaliczeniach na początku marca. Każdego dnia liczyłem nie zaliczone ćwiczenia i kolokwia. Szkółka dobiegła już do połowy. Pogoda dopisywała. Przeszliśmy już kilka nieco trudnych dróg o charakterze śnieżnym i oswoiliśmy się, z jakże różnymi od letnich, warunkami zimowymi.

Nie miałem powodów do narzekań, gdyż kondycja mi dopisywała , a w dodatku byłem w zespole Krzyśka, wspaniałego wspinacza i bardzo dobrego instruktora. Mimo dzielącej nas pewnej różnicy wieku, Krzysiek okazał się cudownym kumplem.

A jutro znów na przełęcz. Przed oczyma stanęła mi perspektywa wczesnej pobudki i wczorajsze mordercze podejście. Właściwie to już dzisiaj powinniśmy mieć zaliczoną tę drogę. Wyszliśmy, Krzysiek , Maciek i ja, o godzinie czwartej przy bezchmurnym, gwiaździstym , mroźnym niebie. Lecz gdy posuwaliśmy się w górę, już na wysokości progu Czarnego Stawu, a potem w Bańdziochu, powietrze stawało się coraz bardziej ciepłe, od strony Rysów zaczęły wysuwać się całe gromady ciemnych chmur na różnych pułapach. Śnieg był mokry i dudnił podejrzanie. Doszliśmy pod ścianę i Krzysiek zadecydował o odwrocie. Ale o dziwo, pogoda tego dnia się nie zepsuła i postanowiliśmy nasz zamiar następnego dnia powtórzyć.

A droga na przełęcz owiana była złą sławą. Tydzień temu, z poprzedniego zespołu wróciła dziewczyna z odmrożoną nogą. Chodziły wieści o dobrych wspinaczach, którzy mieli tam niezwykłe przeprawy.

* * *

Za piętnaście trzecia. Budzik Krzyśka dzwoni niemiłosiernie. Zwlekam się ociężale z łóżka. Co za idiota wymyślił ten alpinizm!? Jak to dobrze, że śniadanie przyszykowane i wszystko spakowane w plecaku. Jaki to dzisiaj dzień? Poniedziałek. Dzisiaj powinienem mieć wojsko. Koledzy w domu to sobie jeszcze błogo śpią.

- Chciałeś powiedzieć, że się kładą spać - z uśmiechem zauważył Krzysiek. Ten to dzisiaj jest naprawdę straszny. Napomyka coś o Palancie i o wszystkich taternikach, którzy zginęli w wieku trzydziestu trzech lat.

- A ile ty masz lat Krzyśku?

- Trzydzieści trzy.

- To najwyższy czas żebyś zmądrzał. Przerzuć się na narty.

Kiedy ja w Tatrach zaczynałem od nart. Stwierdziłem, że to za bardzo niebezpieczne zajęcie.

Marek z sąsiedniego zespołu czuje się źle, rezygnuje ze wspinaczki.

Krzysiek oczywiście nie omieszkał przygadać Sikorce, instruktorowi zespołu.

-Ech stary , ty masz dobrze , jednego mniej...

Schodzimy cichutko trzeszczącymi schodami, śpiącego jeszcze przytulnie schroniska.

Piękne bezchmurne niebo i o wiele mroźniej niż wczoraj. Może pogoda utrzyma się przez cały dzień.

Zakładamy raki. Przejście przez staw przy świetle latarek wydaje się długie. Podejście. Idziemy wolno, systematycznie zdobywamy wysokość. Mimo kilkunastu stopni mrozu jest mi bardzo gorąco. Kilka minut odpoczynku na progu Czarnego Stawu. Patrzymy jak na tafli Morskiego Oka rozchodzą się ogniki latarek. Wacek z Ludwikiem idą na północna Mięgusza. Sikorek z Marysią i Andrzejem na Cubrynę.

Docieramy do Bandziocha. Maciek dziś nie jest w najlepszej formie. To tempo jest dla mnie trochę za wolne. Mam ustalony rytm podejścia. Wyprzedzam więc ich zdecydowanie. Zdobywszy przewagę 150 metrów, czekam przy buli.

Pierwszy przychodzi Krzysiek i od razu ochrzania.

-Stary nie wyprzedzaj Maćka. To człowieka cholernie dobija, gdy czuje się gwałtownie wyprzedzanym.

Słusznie, słusznie. Czasami zachowuję się jak szczeniak.

Idziemy razem, wolno, wolniusieńko. Jest nadal mroźno i coraz widniej. Gasimy latarki. Jak dobrze, że wczoraj nie rozdeptaliśmy śladów. Idzie się jak po stopniach. Raki wchodzą bardzo ładnie w zmrożony śnieg.

Ucinamy z Krzyśkiem rozmowę. Mówimy o wszystkim: o kobietach, seksie, naszych wielkich politykach, a przede wszystkim o górach. Krzysiek przeszedł szereg najtrudniejszych dróg w Tatrach i Alpach, wspinał się z najlepszymi ludźmi. W plotkach jest niezrównany.

Odpoczynek na wielkim kamieniu w środku kotła. Zrywa się lekki wietrzyk. Słychać turkot i szum toczących się po śniegu tysięcy bryłek śnieżnych, zwiewanych ze ścian Pośredniego Mięgusza. Nastrój jest niesamowity.

Znów w górę. Warunki lawinowe. Idziemy w dużych odstępach. Nigdy nie wiadomo , kiedy i gdzie śnieg z kotła wyjedzie. Wreszcie bardzo stromy zachód w prawo i wtaczamy się do wnęki w utworzonej przez zlodowaciały śnieg ścianie. Co chwila ze ściany zlatują, czasami nawet duże, bryły lodu. Wiatr zaczyna coraz bardziej hulać.

Wiążemy się. Grań Żabiego wygląda wspaniale, oświetlona różowymi promieniami wschodzącego słońca. Maciuś pstryka kilka zdjęć. Oj, nie jest zbyt dobrze! Tam znad Szerokiej Jaworzyńskiej wyjeżdża cały masyw ciemnych chmur. Zupełnie jak wczoraj.

Zgodnie z umową najpierw ja prowadzę. Wygromalam się z wnęki. Od razu bardzo stromy twardy śnieg. Kopię mocno stopnie i posuwam się jak najszybciej w prawo. Strasznie stromo. Chyba będzie ponad 50 stopni. Dochodzę do skalnego żeberka , wbijam hak i przyciągam Maćka. Krzysiek idzie na końcu. Posuwam się dalej. Zmienił się śnieg - miękki, ciągle się obsuwa, jest go bardzo, bardzo dużo, sięga mi do piersi. Rozgarniam go czekanem i rękami. Dalej bardzo stromo, właściwie to się czołgam do góry. Bardzo wolno, ale jednak pcham się do góry.

Koniec liny. Nie mogę nigdzie wkręcić igły lodowej. Może hak. Mija kwadrans. Tam na dole chłopcy chyba klną jak szewcy. Wreszcie hak siedzi mocno. Maciek stosunkowo szybko podchodzi.

Następne odcinki to mordercze pchanie się w głębokim śniegu i trwożliwe przesuwanie się po stromiusieńkich trawkach. Oj, jak ja "kocham" te trawki.

Siódma dwadzieścia. O tej porze powinienem być na apelu w Studium Wojskowym.

Już słyszę jak cały pluton rży.

- Kochańczyk?!

- Kochańczyk w górach. Takiemu to dobrze.

Tak, dobrze. Lecz chyba im. Smacznie sobie ziewają na apelu, a ja tutaj muszę babrać się okrutnie pod górę. A po powrocie będę i tak musiał zaliczyć "dyplom".

Znów koniec liny. Mści się bardzo brak zimowego doświadczenia. Nie mogę znaleźć dobrej szczeliny. Wreszcie jest! Walę hak jak najmocniej, jeszcze raz na koniec i... kilkuset kilogramowy blok zsuwa się błyskawicznie po śniegu. Jak to dobrze, że chłopcy stali z boku.

Mam już przemoczone buty i skarpety. Nasze trzewiki wysokogórskie "Zawraty" są "wyśmienite".

Uff, założyłem stanowisko . Maciuś sapie, ale podchodzi szybko. Co prawda drugi "robi czas" dla zespołu /trzeci podchodzi spokojnie po sztywnej linie/, ale ja grzebię się co najmniej pięć razy za długo.

Co z tą pogodą? Nawet nie zauważyłem, jak niebo pokryło się burymi chmurami. A wiatr już świszcze.

Dochodzimy do długiego żlebu, prowadzącego prawie do samej przełęczy (Lecz jej nie widać, już znalazła się w zasięgu chmur). Żleb jest stosunkowo szeroki, a środkowa grzęda przecina go na dwie części. Którędy iść dalej? Przewodnik mam głęboko w plecaku, a w schronisku czytałem coś o lewej części.

- Zresztą idź jak uważasz - to rada Krzyśka.

Intuicyjnie czuję, że lewa strona będzie lepsza.

Istotnie pierwsze odcinki były przyjemne, a potem ... o cholera. Trawki, zalodzone trawki, lepiej już było iść prawą stroną.

- Może zmienię ciebie na prowadzeniu? - uwaga Krzyśka jest na czasie, pierwsze płatki śniegu czuję na rozgrzanych policzkach.

Lecz głupia ambicja jest we mnie silniejsza:

- Nie, doprowadzę do przełęczy.

Ostrożnie, bardzo ostrożnie stawiam raki na zlodowaciałej skorupie. Przede mną lekko nachylone zacięcie, wkręcam igłę mocno w trawki i z szeroko rozstawionymi nogami, z pewnym wysiłkiem wdrapuje się nad zacięcie. Jeszcze kilka kroków w prawo i jestem na końcu grzędy. Asekuruję Maćka. Ten bez ceregieli łapie się za linę i szybko pokonuje trudności. Trzeba się spieszyć .Śnieg sypie już gęsto. Na górze opętańczo dudni wiatr. Jest ponuro. Już wpół do dwunastej. Przełęcz jest tuż, tuż. Jeszcze tylko stroma rynna i głęboki, ciasny kominek.

W trzydziestometrowej rynnie walczę chyba z pół godziny. Mam trudności. Zasypane śniegiem wszystkie stopnie i chwyty. Skała bardzo krucha. Co chwila kamienie wylatują spod nóg. Nie mogę wbić haków przelotowych. A pyłówki przewalają się przez kask nieustannie,

Dostrzegam platformę pod kominkiem, lecz pod nią jeszcze spora przewieszka. Rozgarniam śnieg i nieoczekiwanie wyczuwam silnie umocowaną, solidną pętlę. Chyba zostawił ją poprzedni zespół. Bez skrupułów korzystam z niej.

Stoję mocno na platformie. Znów męka z wbiciem mocnego stanowiskowego haka. Skała strasznie krucha, więc decyduję asekurować ze słabego haka. Ostatecznie Krzysiek na trzeciego utrzyma, a Maćka sam przyasekuruję. Na wszelki wypadek, Maćkowi, gdy dostał się do mnie, każę wbić drugiego haka.

Nade mną wisi głęboki, ciasny kominek. Nad nim, dosłownie kilka metrów, już widać naszą przełęcz. Coraz silniejsze podmuchy wiatru. Tak, jesteśmy już prawie na grani. Docieram do kominka i od razu wciskam się w głąb. Rozpieram się o ścianki kolanami. Chwila odpoczynku.

Patrzę w dół. Praktycznie to wiszę jakieś dziesięć metrów nad Maćkiem. Krzysiek już dostał się pod przewieszkę i spokojnie obserwuje moje poczynania.

Maciuś krzyczy, omal że błaga.

- Stary, rób co możesz, ale wbij hak.

Ma stuprocentową rację. Jak stąd zlecę , rozwalę go na śmierć kolcami raków. Kask tu nic nie pomoże.

Lecz skała jest fatalna. Wszystkie szczeliny zalane. Nadal krucho. Nic nie wychodzi. Tylko odpęknięte odłamki skalne lecą im na głowy. Pozycja bardzo niewygodna. Kolana zaczynają drżeć.

Orgia. Teraz nie dziesiątki, nie setki kilogramów, ale całe wagony śniegu przewalają się przeze mnie. To chyba wyjeżdża pół Doliny Hińczowej. Wspaniały, bezpłatny import ze Słowacji.

Nie mogę postawić kaptura, przyciśnięty jest pętlami i pasem asekuracyjnym. Jest parszywie. Zmieniam pozycje i wciskam się głębiej. Co chwila zaczepiam o coś młotkiem i czekanem, wszystko mi się plącze. Następna partia śniegu przewala się przeze mnie. Obłęd.

W głowie stuka mi piosenka: "Dwóch synów matuś miała, jeden był rolnikiem, a drugi co był głupi, został taternikiem", oj głupi, głupi ...

Posuwam się powoli do góry. Komin się rozszerza, a skała po obu stronach, równiutka, olodzona. Żadnego stopnia ni chwytu. Raki co chwila ześlizgują się ze skały. Ręce mam prawie zgrabiałe, już prawie nie czuję palców. Na rękawicach, na przegubach dłoni, utworzyły się grube, lodowe pierścienie. Nogi mam zdrętwiałe. Jest źle.

- Spróbuj ustawić się twarzą do ekspozycji! - głos Krzyśka mnie ożywia. Maciuś stoi cicho, już nie błaga o haki.

Próbuję się odwrócić, zapieram się rękoma i.... LECĘ !!!!! . Zdążam tylko wyobrazić sobie moment rozdziobywania Maćka rakami - i klinuję się dwa metry niżej w zwężeniu kominka.

Maciuś jest blady jak ściana i tylko spokojny głos Krzyśka.

- Ja i tak wiedziałem, że się zaklinujesz.

Mam dość wszystkiego: Tatr, zimy, śniegu i nieustannego prowadzenia.

- Krzysiek, teraz ty poprowadzisz.

Krzysiek pięknie pokonał przewieszkę i zbliżył się do mnie. Lekko mnie tylko musnął kolanem /klinowałem mu cały kominek/, płynnymi ruchami rozprawił się z kominkiem, wkręcił ponad nim śrubę i już był na przełęczy. Nie darmo przezywają go Pomurnikiem - zwinnym ptaszkiem tatrzańskim. A swoją drogą , o tępa pało!, kominek trzeba mi było pokonać na zewnątrz i lewą stroną /to o lewej stronie czytałem w przewodniku w schronisku/, przecież tam jest niesamowite bogactwo stopni i chwytów, a nie pchać się w głąb.

Ach ten śnieg, znów przesypują się przeze mnie całe tony śniegu.

Przełazi przeze mnie Maciek. Jakoś przeszedł. Kolej na mnie.

KOLANO! Okropnie mnie boli. Aż krzyczę. Musiałem spadając rozwalić sobie lewą nogę. Dopiero gdy ją obciążyłem poczułem piekielny ból. Tego jeszcze brakuje do pełnego szczęścia. Będzie bal!

Następna pyłówka przewala się przeze mnie. Przerwa. Ryczę ile sił w płucach, co się stało z moją nogą. Zrozumieli. Wyciągać to nie wyciągną ,ale zawsze pomogą. Powolutku wyciągam się na prawej nodze, łapię się liny i stopniowo gramolę się do góry. Ciągniony jestem jak baran na sznurku. Tylko siłą woli docieram do przełęczy.

Lodowaty wiatr przewiewa mnie na wylot. Z trudem kuśtykam. Muszę mieć solidnie stłuczone kolano. A może coś tam pękło? Teraz to nic nie zbadam.

A Krzysiek ma jeszcze czelność pytać, czy dam radę pójść na Pośredniego Mięgusza. O tym nie ma mowy! Wskazuję tylko ręka na słowacką stronę. Tydzień temu, tędy, także w załamaniu pogody, wycofał się poprzedni zespół.

Krzysiek klnie szpetnie i dodaje.

- To się nazywa mieć szczęście do partnerów z rozwalonymi nogami. Już drugi raz w ciągu roku.

Rzeczywiście , w zeszłym roku, na Matterhornie Krzysiek ukończył drogę z partnerem, któremu pękła kość strzałkowa.

Zjeżdżam w dół zarza po Krzyśku, asekurowany dodatkowo z góry przez Maćka. Każde większe obciążenie lewej nogi powoduje ostry ból. Na szczęście to tylko jeden zjazd w zalodzonym żlebiku. Dalej w dół teren łatwy, ale napotykamy na głęboki, kopny śnieg. Schodzimy prawie do Wielkiego Stawu Hińczowego Jestem bardzo czujnie pilnowany przez Maćka. Mogę z pewnym wysiłkiem zsuwać się w dół o sztywnej lewej nodze, lecz nie jestem w stanie zrobić jakiegokolwiek kroku w górę. W tej sytuacji nie pozostaje nic innego jak udać się do Popradzkiego Plesa na słowackiej stronie. Lecz Krzysiek jest innego zdania. - Nie, zakopiemy się tam w lesie w śniegu przed schroniskiem. Pójdziemy do Morskiego Oka przez Przełęcz pod Chłopkiem.

Nie mam woli i sił, by oponować. Po prostu godzę się z myślą o drapaniu w górę na popularnego Chłopka, ale jednocześnie jestem głęboko przekonany, że aktualnie mnie na to nie stać.

Śnieg pada coraz słabiej. Krzysiek pożegnał nas i pognał szukać we mgle najłatwiejszej drogi, nigdy jeszcze po tej stronie nie byliśmy , a do zmroku zostały jeszcze dwie godziny. Wleczemy się z Maćkiem po jego śladach zboczami doliny, wzdłuż południowej ściany Pośredniego Mięgusza. Marsz nasz wygląda tragicznie. Co chwila zakopuję się i przewracam w śniegu, jęcząc przy tym przeraźliwie. Maciuś, jak najprawdziwszy samarytanin, za każdym razem cierpliwie mnie podnosi. Ale zauważyłem, że on sam ma wszystkiego dosyć.

Śnieg przestał padać i mgła się podniosła. Widać w wieczornym półmroku prawie całą dolinę i zbocza grani Baszt. A tam w dole , niżej jest schronisko w Popradzkim Plesie ...

Spotykamy Krzyśka. Znalazł drogę. Już był na przełęczy, zostawił tam plecak. Strasznie zziajany, ale tryska z niego przyjemne zadowolenie. Nie mam odwagi mu powiedzieć, że pod górę nie pójdę. Już się pogodziłem z podejściem.

Dzielimy się tabliczką czekolady. Podchodzimy. Wyję z bólu, zaciskam zęby, ale posuwam się w górę. Trzysta metrów wzniesienia. Czy nie za duży dla mnie wysiłek? Naraz Maciek prosi o odpoczynek. A ja o niego nie prosiłem! Chyba satysfakcja z tego, zabija we mnie ból i zmęczenie.

Wiatr zawiał już ślady, lecz Krzysiek pamięta drogę. Jeszcze połowa podejścia. Coraz ciemniej. Jeszcze ćwierć podejścia. Jeszcze trawers w prawo. Jeszcze kawałek grani. Przełęcz. W pół do siódmej. Ciemno. Wiatr dmucha niemiłosiernie. Chowamy się za nawisem śnieżnym. Koniec, wreszcie koniec pchania się pod górę.

Dwa mocne uderzenia czekanem w puszkę i wypełzają dwa języki skondensowanego mleka. Chciwie wysysamy całą puszkę. Jeszcze po jednym jabłku. Zrobiło się jaśniej. To chyba księżyc prześwieca przez chmury.

Pięć minut odpoczynku i dalej w dół na Kazalnicę. W lecie prowadzi tędy wygodna , turystyczna ścieżka. Teraz nie pozostało po niej żadnego śladu, tylko system bardzo stromych zachodów świeżego śniegu. Krzysiek przeciera ślady. Schodzę z prawdziwym obłędem w oczach. Tuż za plecami kilkaset metrów pionowej ściany. Tutaj zimą poleciało kilka osób.

Śnieg co chwila obsuwa się pod nogami. Zatrzymuję się tylko na rękach i czekanie. Obraz ciepłego łóżka w schronisku jest dla mnie nierealny. Żeby tylko dojść do Kazalnicy. Niczego innego nie pragnę. Śnieg się obsuwa. A raki pod śniegiem ślizgają się na trawkach. Jestem związany z Maćkiem . Po kiego diabła? Asekuracji żadnej. Jeśli ktoś z nas poleci, pociągnie za sobą partnera. Jestem rozstrojony. A noga naprawdę dokucza. Nie mogę na niej polegać. A zachodziki nie mają końca...

Oddycham na Kazalnicy. Schodziliśmy dwie i pół godziny. A w lecie zbiegam tędy w kilka minut. Smutny rekord.

Przejaśnia się. Wyraźnie widać światła schroniska w Morskim Oku. Ciekawe czy tam o nas się martwią. Taki Wielki Zdobywca Malukisha z pewnością zaciera ręce i straszy Marysię.

- No, nareszcie kursanci wykończyli Krzyśka Pomurnika.

Szkoda że się myli.To kursant jest unieszkodliwiony. Tylko na jak długo?

.

Krzysiek zapala mocną latarkę. Schodzimy znaną już nam z poprzednich dni załupą do Bandziocha. Maciuś utrzymuje mnie na sztywnej linie, Krzysiek wybija pode mną stopnie.

Dochodzimy do kamienia w środku kotła. Zamknęliśmy pętlę.

Łatwy teren do Czarnego Stawu. Schronisko już wygasło. Tylko od czasu do czasu migają w naszą stronę światła latarek. Już chyba nas zauważyli.

Próg Czarnego Stawu. Krzysiek i Maciek zeszli poniżej. Księżyc pojawił się nad szczytami i oświetla całą dolinę. Rozglądam się . Długo nasycam się cudownym widokiem. Srebrzyście lśni masyw Mięguszowieckich Szczytów , dalej Miedziane , w tyle za mną postrzępiona grań Żabiego. Szklane góry w niebiańskiej poświacie. Jak w bajce. Nierealne. Pokazały mi na koniec swój majestat. Czy może być na świecie coś od nich wspanialszego?

A na przekór temu przylatuje refren piosenki: "Od gór lepsze są tylko góry, na których nikt nie bywał, na których nikt nie bywał ..."

Michał Kochańczyk, marzec 1972

Następnego dnia, kuśtykając, pojechałem z Marysią Stępień autobusem do zakopiańskiego szpitala, gdzie nie stwierdzono złamania. Po dwóch tygodniach chirurg w Gdańsku wydał diagnozę, iż musiało nastąpić stłuczenie wiązadła w kolanie. Po następnych kilku tygodniach fizykoterapii kolano przestało mi dokuczać. Dopiero wiosną 2004 roku zaczęło się "przypominać"

Dopowiedzenie napisane w grudniu 2008 roku.

Osoby występujące w opowiadaniu:
Krzysiek "Pomurnik" - Krzysztof Zdzitowiecki;
Maciuś - Maciej Przybylski;
Wielki Zdobywca Malukisha - Krzysztof Cielecki;
Marysia - Maria Stępień;
Sikorek - Andrzej Sikorski;
Wacek - Wacław Otręba;
Ludwik - Ludwik Wilczyński;
Andrzej - Andrzej Jazłowiński;
Marek - Marek Kaniewski;