To już tyle lat
Aneks do książki Doroty Kobierowskiej "Dosięgnąć Everestu". Poniżej zamieszczam wersję z drugiego wydania Wydawnictwa Bernardinum "Poznaj Świat" z 2006 roku. Pierwsze wydanie miało miejsce w 1999 roku, wydawcą był Zakład Poligraficzno-Wydawniczy "Druk" s.c., E. i L. Markuszewscy.
Minęło już szesnaście lat od największej tragedii polskiego alpinizmu i wciąż nie może do mnie dotrzeć wieść, że chłopaki z wyprawy everestowskiej "się minęli".
A znałem ich od lat. Najdłużej znałem Wacka Otrębę.. Razem szkoliliśmy się na zimowym kursie taternickim w Morskim Oku w lutym 1972 roku, wielokrotnie wspinaliśmy się na klubowych obozach w Tatrach Słowackich, byliśmy na wyprawie na Cho Oyu wiosną 1985 roku, współpracowaliśmy w ramach zarządu Klubu Wysokogórskiego "Trójmiasto". I oczywiście wspólnie przygotowywaliśmy wyprawę na Everest.
To ja namówiłem Wacka na wyjazd i przekonałem o tym Gienka Chrobaka.
Wacek był osobą prostolinijną i solidną, można było zawsze na nim polegać. W Klubie pełnił Wacek funkcję urzędującego członka Zarządu. To, czego się podejmował, było realizowane bez zarzutu. Wacek miał, jak to się mówiło w naszym żargonie taternickim, "parcie" do wspinania.
Co dwa lata organizował i wyjeżdżał na wyprawy w góry wysokie i zazwyczaj były to wyprawy udane. Z pozoru był osobą bardzo spokojną, ale na zabawach klubowych bawił się w najlepsze, nie poznawaliśmy wówczas Wacka. Podobało mi się u Wacka Jego stosunek do Rodziny. Na obozy wspinaczkowe zabierał żonę Adę i syna Marcina. I jestem mu wdzięczny za Jego bardzo partnerskie podejście do mnie podczas wspinaczek w trudnych ścianach tatrzańskich. Miał za sobą wiele trudnych tatrzańskich dróg, na trwale w przewodnikach taternickich pozostała Jego droga "Gdyńska" na wschodniej ścianie Małego Młynarza, którą przeszedł wraz z Markiem Czachorem. Wacek i Marek mieszkali w Grabówku, jednej z gdyńskich dzielnic. Marek Czachor po latach żałuje, że drogi tej nie nazwali "Chłopcy z Grabówka".
Mirka Gardzielewskiego "Gardziołka" poznałem w maju 1978 roku. Szkoliłem go na kursie wspinaczkowym w skałkach Jury Krakowsko-Częstochowskiej. I jak to często bywa - uczeń szybko przerósł mistrza. Już dwa lata później zimą , jako równorzędni partnerzy, weszliśmy razem we wschodnią zerwę Zadniej Baszty w Dolinie Mięguszowieckiej.
Z Mirkiem brałem udział w czterech wyprawach himalajskich. W 1981 roku swoje ostrogi himalajskie "Gardziołek" zdobywał w Himalajach Garhwalu w rejonie Gangotri. Był najlepszym uczestnikiem wyprawy i to jemu Leon Lehrer, polski alpinista, mieszkający w Danii, zaproponował wejście na trudny szczyt Satopanth 7075 m.. Mirek bez specjalnych problemów wszedł na szczyt, sukces opłacił słonecznymi poparzeniami rąk.
Razem wspinaliśmy się podczas wypraw w 1985 roku na ośmiotysięczniki Cho Oyu i Nanga Parbat. Na tej pierwszej wyprawie "Gardziołek" wraz z Jackiem Jezierskim weszli klasyczną drogą od Tybetu na wierzchołek. Eskortowałem ich po tybetańskiej stronie, powitałem ich pod szczytem, widziałem zadowolonego, odprężonego Mirka. Dla Mirka ważny był sukces, podczas trudnej wyprawy na Nanga Parbat nie udało mu się wejść na szczyt, bardzo to przeżywał.
Mirek wspinał się z najlepszymi, uczestniczył w zimowych, wyprawach Andrzeja Zawady na Cho Oju i K2. Był prawdziwym talentem wspinaczkowym z wielkimi predyspozycjami psycho-fizycznymi do gór wysokich. W czasie swoich wypraw nabrał bardzo dużego doświadczenia, stał się himalaistą światowej klasy.
Może dlatego stał się nazbyt pewny siebie i w czasie jesiennej klubowej wyprawy na Langtang Lirung w Himalajach Nepalu w 1988 roku, podczas wydawało by się niewinnego biwaku, odmroził sobie stopę, co zakończyło się, niestety, częściową amputacją pięty. Mimo tych dolegliwości, zacięty Mirek, zaraz po zabiegu udał się na everestowską wyprawę. Na pewno nie pojechał na wyprawę w pełni formy, a i tak był najbardziej aktywnym uczestnikiem wyprawy. Razem z Mirkiem Dąsalem, poręczując Kuluar Hornbaina, otworzyli Gienkowi i Andrzejowi drogę na szczyt.
Mirek miał drugą wielką pasję - szachy. Trudno mi powiedzieć, która pasja była większa: góry czy szachy ? Mirek grał w szachy wszędzie, gdy brakowało mu równorzędnych partnerów, grał sam z sobą. Kiedyś w Singapurze pomagałem kupować mu komputer szachowy i miał to być komputer nie byle jakiej klasy. Z wszystkimi dotychczas zakupionymi komputerami Mirek wygrywał. Do tej pory w Malborku Klub "Delta" organizuje memoriały szachowe im. Mirosława Gardzielewskiego.
Mirek Falco-Dąsal właściwie miał nazwisko Dąsal, ale bardzo lubił swój przydomek, bo utożsamiał go z górnolotnym sokołem. Gdy 1984 roku wysyłaliśmy teleks do Polskiego Związku Alpinizmu o naszym sukcesie górskim w Patagonii, bardzo prosił o dodanie jego ksywy. Zaznaczył nawet, że pokryje koszty dodatkowego słowa.
Falco był postacią o pełnej, dojrzałej, przywódczej osobowości. W grudniu 1984 roku podczas przeprowadzania nowej drogi się na wielkim zacięciu, północnej ściany Fitz Roy'a w Patagonii, to właśnie on praktyczne przejął przywództwo w ścianie; Jego energia i zaciętość doprowadziły do mobilizacji zespołu na bardzo trudnej, długiej drodze. I to Falco przeprowadził zespół przez największe trudności.
Był osobą, która umiała cieszyć się życiem. Czy to w schroniskach tatrzańskich, czy na przyjęciach u Polonusów w dalekiej Argentynie, stawał się błyskawicznie królem życia towarzyskiego, grał świetnie na gitarze, a gdy śpiewał swoim przejmującym głosem swoją ulubioną piosenkę o Krywaniu, wszystkich przechodziły ciarki.
Podziwiałem zawsze Falca za niezmierzone ilości energii i za to, że po każdym burzliwym dniu, potrafił się wyciszyć i znaleźć czas na pisanie długich pamiętników. Zaowocowało to później pośmiertnym wydaniem książek "Każdemu jego Everest" i "Mniej-więcej niż Dhaulagiri". Czy znajdzie się ktoś, kto opracuje i wyda Jego wspomnienia z pozostałych, licznych wypraw?
Gdy na początku lat siedemdziesiątych stawiałem swoje pierwsze kroki w taternickim świecie w Morskim Oku, po raz pierwszy pokazano mi, siedzący po przeciwnej stronie schroniskowej jadalni zespół - "Złotą dwójkę": Andrzeja Zygmunta Heinricha "Zygę" oraz Egeniusza Chrobaka. Owiani już byli swoistą legendą, jako zdobywcy himalajscy i autorzy niesamowitych przejść tatrzańskich jak i alpejskich. Ani mi do głowy nie przyszło, że pojadę kiedyś z nimi na wyprawę.
"Zygę" poznałem na obozowisku taternickim na Szałasiskach w Dolinie Rybiego Potoku, ujął mnie tym, że nam - żółtodziobom - opowiadał o swoich wspinaczkach jak prawdziwym partnerom, dzielił się swoim doświadczeniem, przekazywał wnioski i zdradzał różne sekrety wypraw w góry wysokie. Na dobre poznaliśmy się podczas wyprawy na flankę Rupal, wschodnią ścianę Nanga Parbat w Pakistanie, uważaną za jedną z największych ścian świata. Łagodny, dobrotliwy "Zyga", zwany już wówczas "Dziadkiem himalajskim", doskonale sobie radził we wszelkich "niuansach" towarzyskich wyprawy i miał wystarczająco dużo doświadczenia, by spokojne i niezauważalnie znaleźć się razem z Jurkiem Kukuczką w zespole szczytowym.
"Zyga" był wielkim twardzielem, miał mocne zdrowie, nigdy, a był na wielu trudnych wyprawach, się nie odmroził. Jako credo zawsze podkreślał, że nawet wejście na Everest nie może być warte kawałka odmrożonego palca.
Podczas wyprawy pomogłem razem z Mikołajem Czyżewskim, polskim himalaistą, mieszkającym we Francji, sprowadzić zespół szturmowy z obozu trzeciego do bazy. W trakcie zejścia, pomiędzy drugim a trzecim obozem, na łatwym śnieżnym stoku "Zyga" poślizgnął się, wpadł go głębokiej lawinowej rynny, jakimś cudem zatrzymał się, rozpaczliwie chwytając się rozpiętej liny poręczowej. Sam wytaraskał się z tej opresji, ale już ze złamaną nogą.
Sprowadzaliśmy go razem z Carlosem Carsolio przez cały dzień do bazy i w trakcie tej "Golgoty" "Zyga" po raz kolejny mi zaimponował. W ogóle się nie skarżył, nie jęczał, a musiał wykończony po wejściu na szczyt, był to dla niego osiemnasty dzień akcji górskiej od wyruszenia z bazy. Z pokorą znosił wszelkie bóle na długich zjazdach na poręczówkach i przy zsuwaniu się po zalodzonym śniegu. I nawet w tak trudnej sytuacji, znalazł siłę i chęć na rozmowę o kolejnej planowanej wyprawie przeze mnie wyprawie. I cieszył się jak dziecko, że po zdobyciu Nanga Parbat, pojawi się wyższej pozycji w rankingu zdobywców ośmiotysięcznych szczytów. Zapamiętałem go jako łagodnego, pogodnego człowieka, konsekwentnie jednak dbającego o swoje górskie interesy.
Marzeniem życia Gienka Chrobaka było wejście na Everest. W 1980 roku podczas wiosennej polskiej wyprawy na południowy filar najwyższej góry świata Gienek był bardzo blisko zdobycia szczytu, jednakże decyzja kierownika wyprawy, Andrzeja Zawady, wycofująca jego zespół, tuż po zdobyciu szczytu przez Andrzeja Czoka i Jurka Kukuczkę, zaprzepaściła tę szansę. Gienek cały czas bardzo to przeżywał i z wielką determinacją podjął się organizacji własnej wyprawy.
Osobiście poznałem Gienka dopiero w marcu 1987 roku w Centralnym Ośrodku Szkolenia Alpinizmu w "Betlejemce" na Hali Gąsienicowej. Razem szkoliliśmy na kursie zimowym. Gienek, realizując samodzielnie film o zimowym szkoleniu, otworzył mi oczy na znaczenie mediów przy organizacji wypraw, o znaczeniu filmu podczas ekspedycji.
Chrobak, zapraszając nas gdańszczan do wyprawy, podszedł do sprawy racjonalnie. Wprawdzie mieliśmy pewne osiągnięcia himalajskie, ale dla Niego byliśmy przede wszystkim członkami dobrze prosperującego finansowo Klubu Wysokogórskiego "Trójmiasto", co było niewątpliwie zasługą prężnego ówczesnego prezesa Krzysztofa Paula.
Przez dwa laty pełniłem funkcję koordynatora ze strony gdańskiej. Niełatwe było to zadanie. Gienek był bardzo wymagający, często domagał się rzeczy niemożliwych. Gdy dokonywaliśmy cudów organizacyjnych, uważał to za rzecz zupełnie normalną. Ale swoim zapałem zachęcał nas do wzmożonych wysiłków przy budowaniu zrębów wyprawy. On po prostu przez cały czas żył tym wyjazdem. Gdy przyjeżdżał do Gdańska i gdy był czas na spacer po oliwskich lasach, miał tylko jeden temat rozmowy: wyprawa.
A przy tym Gienek był bardzo skromnym człowiekiem. Gdy pracował jako inżynier chemik w kombinatach chemicznych w Krakowie, Kędzierzynie czy Policach, mało kto z jego współpracowników wiedział, że pracuje razem z wybitnym alpinistą i himalaistą.
......
Często zastanawiam się na tym, czy to aby nie przysłowiowy "palec boży" sprawił, że jednak nie pojechałem na wyprawę. W dniu wylotu do Bombaju, zamiast wsiadać do samolotu razem z Jackiem Jezierskim, znalazłem się na stole operacyjnym, wycięto mi pęcherzyk żółciowy. Jedyną pociechę miałem taką, że operację przeprowadzili moi koledzy klubowi: Kazio Krajka i Darek Zadrożny; oddałem się w dobre ręce. Do przeprowadzenia badania USG, we wczesny poranek w dniu wyjazdu zmusiła mnie klubowa koleżanka, młoda okulistka - Ela Witczak. Czy to Jej zawdzięczam życie? Być może. Choć uważam, że gdybym był na wyprawie, z pewnością niektóre rzeczy ułożyłyby się zupełnie inaczej.
Z Indii, a później z Nepalu dochodziły do Klubu dobre wieści. Bagaż wyprawy pomyślnie dotarł do Kathmandu, karawana wyruszyła z Jiri, została założona baza, osiągnięto przełęcz Lho La, stawiane są kolejne obozy. I w końcu dotarła do kraju wiadomość o zdobyciu szczytu. Chrobak i Marciniak! A jednak się udało!
Późnym popołudniem dwudziestego siódmego maja przyszedł do mnie przyjaciel Jacek Bruzdowicz i wstrząsającym głosem powiedział:
-Mam bardzo złe wieści.
-Kto zginął?
-Falco, Mirek, Wacek, Zyga!
To zdawało się niemożliwe.
Zbyszek Kowalewski z Polskiego Związku Alpinizmu zapewniał nas, że media w Polsce zostaną zablokowane na dwadzieścia cztery godziny, abyśmy mogli w godny sposób zawiadomić rodziny.
Wraz z Jackiem i Marcinem Karczem najpierw pojechaliśmy do Kończewic na Żuławach do Eli Gardzielewskiej - żony Mirka. Jak ścięty szedłem pierwszy do ich nauczycielskiego mieszkania. Ela powitała mnie jak zwykle promiennie: - Cześć Michał, jakie masz wieści o Mirku? Przytuliłem Ją z całej siły i już wiedziała. W zdenerwowaniu wyprosiła dziesięcioletniego Marcina do jego pokoju. Przyznaliśmy, że mamy tylko szczątkowe informacje, ale raczej przyniesiona przez nas wieść jest prawdziwa. Zarówno Jej jak i nam było bardzo trudno.
Tego dnia pojechaliśmy też do siostry Mirka do Rumi. To był także trudny moment. Siostra Mirka krzykiem protestu zwróciła się do swojego męża, by zażądał od nas odwołania tragicznej wieści.
Do Ady Otrębowej do pojechaliśmy w piątkę: następnego dnia nad ranem. Oprócz Jacka z tą trudną wizytą udali się: siostra Ady i klubowi koledzy - Rysia Zieniawa i Witek Giejsztowt. Ada widząc nas wszystkich razem w wizjerze, już się domyśliła. Otwierała drzwi, mówiąc: - Tak wiem, złe wieści.
Najbardziej w pamięci utkwiła mi scena, gdy czternastoletni, szczupły. wysoki jak tyka Marcin, przylgnął do matki siedzącej w rozpaczy i wtulił się jak noworodek w jej ciało.
Kilka lat temu spytałem Adę, czy nie ma do mnie pretensji, że namówiłem Wacka na wyprawę. Odpowiedziała: - On bardzo chciał tam pojechać...
....
Już na zawsze bez odpowiedzi pozostanie pytanie : Czy szóstka wspinaczy popełniła błąd, decydując się na powrót poprzez grań Khumbutse, w trudnych lawiniastych warunkach, podczas dużych opadów śniegu? Czy nie powinni schodzić, znacznie dłuższą, ale bezpieczną od lawin drogą, na stronę tybetańską, nawet narażając się na polityczne i administracyjne reperkusje i na dodatkową mitręgę? Dlaczego wszyscy naraz obciążyli jeden odcinek liny poręczowej?
To byli najlepsi himalaiści na świecie, z bardzo dużym doświadczeniem. Nie raz ryzykowali w górach . Opuszczając przełęcz Lho La mieli tylko wspiąć się na grań i zaraz potem zejść do bazy. Nieludzko wymęczeni po akcji szczytowej, marzyli o jak najszybszym powrocie. Ostatni raz mieli przemierzyć odcinek, który pokonywali wielokrotnie. Tym razem w gromadzie czuli się pewnie. Za kilka godzin mieli znaleźć się w przytulnej bazie. Być może zmęczenie stępiło instynkt bezpieczeństwa. Może złożył się na to wyjątkowo niekorzystny zbieg okoliczności. Sądzę, że gdyby na ich miejscu były inne zespoły, postąpiłyby podobnie.
Wiem, że nie wszyscy się ze mną zgadzają.
...
Minęło szesnaście lat, zmienił się model wspinania. Bardzo popularne stało się wspinanie skałkowe i na sztucznych ściankach, coraz mniej ludzi wspina się zimą w Tatrach, nieliczne polskie wyprawy pojawiają się w Himalajach. Wyrosło kolejne pokolenie taterników dla których dramat pod granią Khumbutse, jest nierealną, odległą historią, o której mało kto pamięta.
Te szesnaście lat zleciało w mgnieniu oka i tylko patrząc jak wyrosły dzieci Gienka, Wacka i obu Mirków, uświadamiam sobie szmat czasu, dzielący nas od tych pamiętnych wydarzeń. Marcin Gardzielewski wyrósł na wielkiego szczupłego drągala, ukończył w elbląskiej filii Uniwersytetu Gdańskiego studia licencjackie na kierunku resocjalizacji. Niestety nie znalazł pracy w Polsce, pracuje w Anglii, Jest bardzo podobny do Mirka.. Marcin Otręba jest chyba o głowę wyższy od Wacka, ukończył w 1999 roku studia na Wydziale Inżynierii Środowiska Politechniki Gdańskiej. Pracuje w biurze projektowym i opracowuje plany oczyszczalni ścieków i urządzeń wodno-kanalizacyjnych. Mateusz Dąsal to prawie wykapana kopia Falca, ukończył w 2005 roku studia na kierunku religioznawstwa na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego, obecnie studiuje na drugim kierunku studiów; Joasia Chrobak ukończyła z wyróżnieniami kierunki malarstwa i grafiki na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie; maluje, podróżuje po świecie, jeździ w góry, przygotowała wiele wystaw swoich dzieł w Polsce, wyszła za mąż, urodziła córkę Kaję, jest piękną dziewczyną.
...
Za wszystkimi tymi dramatycznymi wydarzeniami stoi cichy, groźny świadek, góra gór - Everest. Może to on sprawcą tych wspaniałych sukcesów, ale też i wielkich tragedii ? Ale któż z czynnie wspinających się wspinaczy nie marzy o wejściu na najwyższą górę świata ? Mount Everest jest najprawdziwszym wyzwaniem, jest dosłownym synonimem wszelakich największych osiągnięć i dokonań. Wejście na Everest jest już samą w sobie wizytówką alpinisty.
Co prawda minęło już tyle , zmieniło się też trochę w himalajskim światku. Gienek Chrobak i Andrzej Marciniak byli 258 i 259 ludźmi na Evereście, do dzisiaj na wierzchołku najwyższej góry świata stanęło prawie tysiąc osób. Niestety poprzez komercyjną działalność agencji trekkingowych, posiadanie miana zdobywcy Everestu zostało znacznie zdeprecjonowane. W ostatnich latach każdego sezonu na szczyt zostaje wprowadzonych kilkudziesięciu klientów, którzy za którzy za sutą opłatą sześćdziesięciu kilku tysięcy dolarów, mają drogę na szczyt, jak na himalajskie warunki, niemal wyścieloną różami. Profesjonalni przewodnicy i Szerpowie najczęściej prowadzą klientów klasyczną drogą poprzez Przełęcz Południową. Mają oni zapewnione wszystko: zaporęczowane przejście przez Ice Fall, rozstawione obozy, butle z tlenem dostępne od wysokości sześciu tysięcy metrów, gotowe posiłki. Oczywiście nie dźwigają plecaków, zakłada się im raki na buty i jedynie muszą troszczyć się o własne swoje ciało, by solidnej asyście dać się wtoczyć na wierzchołek.
Takie postępowanie komercyjnych wypraw, wywołuje kontrowersje w alpinistycznym świecie. Pierwszy zdobywca Everestu Edmund Hillary potępiał przewodników za eskortowanie na wierzchołek tłumu niedoświadczonych alpinistów. Można powiedzieć, że Everest też nie zaakceptował tego działania. W maju 1996 roku podczas dużego załamania pogody, zginęli najlepsi komercyjni przewodnicy: Nowozelandczyk Rob Hall, Amerykanie Scott Fisher, Andy Harris wraz z dwójką klientów. Ten sam Rob Hall, który uczestniczył w akcji ratunkowej po Andrzeja Marciniaka.
Andrzej i Gienek nie muszą się obawiać, że ich sukces ulegnie dewaluacji. Ich wejście na szczyt , akcja ratownicza po Andrzeja, są zapisane jako jedne z najładniejszych perełek w historii zdobywania Góry.
......
Takie jest prawo Gór Wysokich... Nie można było zrobić pogrzebów Chłopakom. Ich ciała pozostały w śniegach i lodach pod granią Khumbutse. Pożegnaliśmy ich w trakcie mszy żałobnych w kościołach w Krakowie, Gdyni Grabówku, w Gdańsku, w Kończewicach. Na zawsze pozostanie w pamięci lipcowa msza święta, odprawiona przez księdza Jancarza w Nowej Hucie. Nasza społeczność klubowa poprosiła ojców Dominikanów o mszę żałobną w obecnej Bazylice p.w. św. Mikołaja w Gdańsku. Z kilkudniowym wyprzedzeniem zamieściliśmy w prasie długi nekrolog, powiadamiający o uroczystości, zaprosiliśmy rodziny. W tym samym czasie proboszcz parafii św. Brygidy ksiądz Henryk Jankowski zapraszał do siebie na mszę żałobną w intencji naszych Kolegów.
I jeszcze jedna dygresja o tym jak wiele w życiu zależy od przypadku. W 1982 roku byłem kierownikiem klubowego kursu taternickiego. W tym czasie członkowie Klubu nieźle zarabiali, wykonując prace na wysokościach. Na kurs zapisało się ponad sto chętnych. Salka klubowa z trudem mieściła czterdzieści osób, toteż przeprowadziliśmy ostrą selekcję, egzaminując kandydatów ze znajomości turystycznej Tatr, jak i przeprowadzając test sprawnościowy na starych mostach kolejowych w Gdańsku Brętowie. Przede wszystkim chcieliśmy wyeliminować tych, którym tylko zależało na pracach na wysokości. Wtenczas nie tak łatwo dostawało się na kurs taternicki.
I gdy po kilku dniach egzaminacyjnych z ulgą wywiesiłem listę przyjętych na kurs, zadzwonił do mnie zdenerwowany Bodzio Urbański, z wielkim zapytaniem:
- Dlaczego wyeliminowałem Marciniaka, toć to talent pierwszej wody?
Nie byłem ortodoksyjny, uległem kumoterskim naciskom. Czy dobrze zrobiłem?
Oliwa, dnia 2 czerwca 2005 roku.