Michał Kochańczyk na szlaku przygody

email
zaawansowane wyszukiwanie

Marek Mazur w książce "Kim nie jestem"

Jeden z rozdziałów książki Marka Mazura pt. "Kim nie jestem" napisany w 1997 roku.

Gdyby one mogły chodzić, a on znieruchomiał tak jak one, chociaż z Michała temperamentem jest to niewyobrażalne, na pewno byłby jednym z pierwszych, którego by odwiedzały, wpadały na herbatkę, z pewnością często zasiedziałyby się na dłużej. W tej wyimaginowanej sytuacji jestem pewien, że relacje uczuciowe pomiędzy Michałem a górami byłyby identyczne jak w rzeczywistości, czyli też by je kochał. Iluż ludzi kocha góry? I jak różne są to miłości?.

Czy można je porównywać z uczuciami do bliskich? Jeżeli tak, to czy można również powiedzieć, że tylko namiętności niespełnione są wielkimi? Cóż to jest spełniona miłość do gór? Cóż to za dziwni ludzie, którzy w drodze pod górę odczuwają radość? Jest to wszak wbrew potocznemu i, bądź co bądź, mądremu powiedzeniu "nareszcie z górki". Wątpliwości i pytania retoryczne nie wróżą rzeczowego zgłębienia i wyjaśnienia swoistego fenomenu alpinizmu, sportu czy może sposobu na życie? Raczej jednoznacznie wskazują na wątłą wiedzę na ten temat wyrażającego te wątpliwości i zadającego dziwne pytania. Czego jednak można się spodziewać po wielbicielu gór z przypadłością lęku wysokości? Na pewno nie zrozumienia tego wręcz irracjonalnego, często za wszelką, nawet najwyższą cenę parcia na szczyt. Jestem pewien, że rozmowa z Michałem rozwiałaby nie tylko moje wątpliwości i odsłoniła, chociaż w części, tajemnice wyczynowej wspinaczki. Jednak czy wszystko w życiu musi być do końca jasne i racjonalne? Na szczęście nie!

Okoliczności poznania Michała zatarły się nieco w gąszczu codziennych zdarzeń. O ile dobrze pamiętam, przedstawił mi go Andrzej na organizowanej przez Gdańskie Towarzystwo Fotograficzne giełdzie.

Informacja, czym się zajmuję, nie zdziwiła zbytnio Michała. Bardziej mnie zdziwiła właśnie spokojna, wręcz zimna jego na nią reakcja.

- Oo!..., mam w rodzinie kogoś, kto wykonuje globusy. Może wspólnymi siłami zrobilibyście coś ciekawego.

Odniosłem wrażenie, że Michała raczej średnio interesuje przypadkowo poznany facet i to, czym on się zajmuje. Teatralne oo!.. i podjęta rozmowa była wynikiem jego wrodzonej grzeczności.

Upłynęło sporo czasu od pierwszego spotkania z Michałem, gdy pojawił się w mojej pracowni z popsutym statywem. Sprawa była pilna, więc odłożyłem bieżące zajęcia i od ręki pomogłem w biedzie sławnemu koledze. Naprawę potraktowałem jako bezinteresowną koleżeńską pomoc. Michał był wyraźnie zażenowany taką sytuacją i spontanicznie w rewanżu podarował mi mapę, której był współtwórcą. Nasze drogi życiowe dotychczas odległe po tym spotkaniu znacznie się zbliżyły.

- Dzień dobry Marku, mówi Michał. Czy mogę porozmawiać minutkę? - ta dbałość Michała o konwenanse wyróżnia go spośród moich znajomych. Należy do nielicznych, którzy pragną się upewnić, czy telefonując nie przeszkadzają.

- Dzień dobry, jasna sprawa, że możesz.

- Miło mi. Marku, zapraszam cię na moje urodziny, które odbędą się tradycyjnie w lesie na "mojej" polanie. Będzie ognisko i dużo atrakcji. Zapraszam.

Bujna zieleń już nieco zapomniała o wczesnej wiośnie, zatraciła jaskrawą świeżość, poszarzała, zwiastując rychłe nadejście lata. Dla mnie właśnie nie kalendarz, a stopień zatraconej delikatności zieleni, a właściwie specyficznego seledynu jest oznaką przejścia wiosny w bratnie lato.

Mimo padającego deszczu było dość ciepło. Perspektywa spędzenia wieczoru w strugach deszczu nie napawała mnie radością.- Zadzwonię do Michała, złożę życzenia i jakoś zgrabnie wyłgam się z zaproszenia.

Może ze względu na pogodę odwoła imprezę - pomyślałem. Głos Michała z automatycznej sekretarki oznajmił- "Życzenia przyjmuję tylko w lesie, gdzie już czekam na zaproszonych gości". Sytuacja była jednoznaczna. Uzbrojony w parasol, z kwiatkiem i "załącznikiem" w strugach deszczu, nie wiedząc, czy odnajdę cel wyprawy, ruszyłem przez las. Okazało się, że odnalezienie miejsca zboru jest bardzo proste, gdyż drogą, do której według instrukcji Michała powinienem w pierwszej kolejności dotrzeć, jak pielgrzymi do Mekki szli goście solenizanta. Było dziwne, że w przeciwnym kierunku też maszerowały spore grupy ludzi. Dopiero na miejscu zrozumiałem, że spotkanie trwa, co najmniej od paru godzin i atrakcje, które miałem przed sobą, dla idących w przeciwnym kierunku były już historią. Moje dotychczasowe wyobrażenie o spotkaniu plenerowym w bardzo lichą pogodę zostało natychmiast zweryfikowane. Tak wielkiej ilości gości na żadnej imprezie towarzyskiej, nie wyłączając hucznych wiejskich zabaw i wesel, jeszcze nie widziałem. Pomyśleć, co by było, gdyby dopisała pogoda?

Aby złożyć solenizantowi życzenia, stałem w kolejce prawie kwadrans, miałem więc sporo czasu na "lustrację terenu". Pełne kosze wędlin, bułek i ciast dawały pewność, że głodnych tu nie będzie. Zaś kilka beczek piwa i niezliczona ilość "załączników" gwarantowały wiadome uciechy.

Po serdecznościach Michał, zachęcając do integracji, przedstawił mnie grupie osób dyskutujących na jedyny chyba tego wieczoru temat - góry. Z roli zasłuchanego, ale jednak biernego uczestnika debaty, wybawił mnie kolega Wojtek, który dopiero co dołączył do naszego grona. Witając się ze mną, wręczył mi pokaźną miarkę piwa. Przepychając się przez szeroki kordon biesiadników, usiłowaliśmy zbliżyć się do "serca" uroczystości. Żar potężnego ogniska, niejako broniąc swojego terytorium, wyznaczał nieprzekraczalną granicę. Krople padające wciąż jeszcze deszczu też nie miały szans ogniska dopaść. Wysoka temperatura na znacznej wysokości nad nim zamieniała deszcz w parę wodną, ta nadawała całemu miejscu uroku i niezwykłości.

Wypite piwo, niezwykła sceneria i śpiewy, nie wiem, dlaczego przywołały na myśl młodzieńczy wieczór, kiedy to szykowałem się na spotkanie z kolegami. Panowała późna jesień, w letniej kuchni było zimno i prawie ciemno, w piecu dopalały się resztki drewna. To właśnie w takich okolicznościach po raz pierwszy dopadła mnie wątpliwość, czy rzeczywiście istnieję. Czy wszystko, co mnie otacza, jest jawą, czy snem? Jaki znaleźć dowód na potwierdzenie mojej egzystencji? Czy twierdzenie mędrca "myślę więc jestem" jest wystarczające?

Te problemy nurtowały mnie później wielokrotnie. Zastanawiające, dlaczego właśnie w takiej chwili wspomniałem wieczór sprzed wielu lat? Może pokłady podświadomości zostały uruchomione niezauważalnym bodźcem lub niezwykłość miejsca nasunęła wątpliwości, czy wszystko to, co mnie otacza, jest materialne. Błogo posmutniałem. Taki stan, wywołany zazwyczaj nieokreśloną tęsknotą, jest "plastrem miodowym" na cały życiowy pragmatyzm.

O północy deszcz przestał padać, tak po prawdzie to nikomu on nie przeszkadzał. Nastała pora, kiedy zazwyczaj goście zaczynają opuszczać towarzyskie spotkania. Tu oczywiście część ludzi też odchodziła lub, co było dla mnie zdumiewające, sposobiła się do snu, rozkładając śpiwory na mokrej ziemi. Jednak w porównaniu z opuszczającymi leśną uroczystość przeważająca ilość gości dopiero na nią przychodziła. Na polanie zrobiło się naprawdę tłoczno. Śpiewy na początku skromne i nieśmiałe ruszyły na dobre. To, na co w zasadzie czekałem, rozwinęło "pełnię życia". Cóż może być piękniejszego od ogniska, gitary i śpiewu w dobrym towarzystwie?

Świt.

O jego nastaniu oznajmiły budzące się ptaki. Wydawało się, że to ich zadaniem jest czynić dzień. Choć to on przed nastaniem wzywa leśnych "muzykantów" do pracy. Najpierw ozwały się pojedyncze delikatne trele jakby na rozgrzewkę, czy może w celu zaproszenia do "muzykowania" ociągających się współ bratańców. Następnie coraz śmielej - już nie zaproszenie a nawoływanie, przynaglanie do "grania". Odniosło to skutek, gdyż coraz to nowi "muzycy" rozpoczynali od wprawek, by przejść w wyrafinowany koncert. Do już "grających wirtuozów" dołączali następni, popisując się swoim kunsztem.

Z chwili na chwilę poziom głośności koncertu rósł. Gitara, śpiewy i rozmowy ucichły, nie chcąc konkurować z naturą. Wszyscy chłonęliśmy tę niezwykłość płynącą z koron drzew. Pierwsze promienie słońca prawie natychmiast uciszyły ptasią orkiestrę. Pewnie młodzież zaczęła domagać się swego i sztuka przegrała z potrzebami życia.

Ognisko kończyło swój żywot, dym i mgiełka zasnuły polanę.Dzień nastał na dobre, czas było wracać.

Z natury jestem zwolennikiem kameralnych spotkań i trochę obawiałem się, że wśród tłumów nieznajomych będę się czuł nieswojo, obawy okazały się bezpodstawne. Zawładnęła mną, bowiem rozpanoszona na leśnej uroczystości, swobodna, wspaniała atmosfera tworzona przez życzliwych, umiejących się bawić ludzi, zazwyczaj "oszalałych" na punkcie gór. Nic w tym dziwnego, wszak urodziny obchodził Michał, do którego góry, gdyby chodzić mogły, na herbatkę by wpadały.

***

Wyrwane ramiona
i na godności skaza niemała.
Strach kuma się z zazdrością.
Radość z rozpaczą się zbratała,
nienawiść zaś z miłością.
Triumf i klęska na tej samej wiszą linie.
Jasna racja pozostała na równinie.
To wszystko, by dotknąć nieba?
Czy zaznać smaku chleba?

Marek Mazur