Michał Kochańczyk na szlaku przygody

email
zaawansowane wyszukiwanie

Janusz Czerwiński w Dzienniku Bałtyckim w dniu 15 maja 1998 roku

Artykuł napisany przez Janusza Czerwińskiego, opublikowany w Dzienniku Bałtyckim w dniu 15 maja 1998 roku.

Miał cztery lata, kiedy przewędrował samotnie z Oliwy do Sopotu. W Sopocie pracowała Mama, w Oliwie był dom i piastunka, na którą właśnie koniecznie musiał się poskarżyć. Dotarł, na piechotę, i już było jasne, że przed szerokim światem "nie pęka".

Zimą roku 1970 z okolicznych podwórek zniknęły nagle psy. Oprócz psów zniknął Michał. Przez jedenaście dni przemierzał... psim zaprzęgiem zasypane śniegiem przestrzenie. Na przełaj, przez lasy, pola i wojskowe poligony dotarł aż pod Koszalin. Wrócił brzegiem morza. Dwa razy zatrzymywany przez zdumionych wopistów. Ki czort - szpieg ze Szwecji?! Nie bardzo wiedzieli co zrobić z dziwnym podróżnikiem, żywcem jakby wyjętym z przygodowych filmów.

- To przez Londona - mówi Michał - oraz przez pewną ciotkę, która prowadząc antykwariat znosiła mi książki. Psią uprząż pomógł mi wykonać znajomy rymarz, z zaprzyjaźnionym stolarzem zrobiliśmy sanie. Pół roku, po kryjomu, tresowałem w lesie te burki, a mimo to na trasie gryzły się między sobą. Owijałem im łapy szmatami, aby się nie drapały. Miało być prawdziwie, więc pojechałem na Hel po wędzone ryby; przecież w którejś książce tym właśnie karmiono pociągowe pieski.

Swój udział w tym, co się kroiło, mieli też rodzice.

- Dom ciepły, bezpieczny - a jednocześnie pełen pomysłów na aktywne życie. Wspólne wyprawy w góry, na rowery, kajaki - to wszystko oswoiło mnie z naturą, no i rozsmakowało w niewygodach wędrówki.

Najpierw to było morze. Pierwszy rejs 16-latka, i od razu emocje, gdy w sztormową pogodę jacht "Korsarz", zamiast do NRD - trafił pod brzegi Szwecji.

Po paru latach intensywnego żeglowania - przyszedł czas na góry. Trzeci raz bezkresna przestrzeń uwiodła go na pustyni. Przemierzał wtedy, z kolegą, Saharę Landroverem.

- Jestem wolny, bez zobowiązań - to jest duży komfort. Gdy po górskiej wyprawie koledzy muszą spieszyć do pracy i do domu - ja pozostaję dłużej,rozglądam się wokół. Po wspinaczkowym wyczynie - czas smakować życie. Idę więc między ludzi, żyję wśród nich, pracuję. Poznaję ich codzienność, poznaję ich język. Najlepiej mi wśród mieszkańców Ameryki Południowej. Nie jest to raj na Ziemi, na pewno, a jednak ludzie tam są wspaniali, otwarci, cieszą się życiem. Nawet przy ciężkiej pracy - jak wtedy, gdy w Amazonii kopaliśmy złoto. Kopaliśmy na brzegu rzeki, odganiając krokodyle, a wokół krążyły zbrojne bandy, czekając aż będzie co nam zabrać. Udało mi się jednak. Cały urobek (a było to średnio 8 gramów dziennie) spieniężyłem w banku; było na dalszą podróż.

Właściwie, w szerokim świecie, nie zaznał zła od ludzi. Jedyny rabunek przeżył tu, niedaleko, nad Jeziorem Tuchomskim, kiedy to młodemu chłopcu miejscowi chuligani zabrali fotoaparat. Potem już bezkarnie ocierał się o wojny, bandy przemytników - a raz wszedł nawet w konflikt z ówczesnym supermocarstwem, gdy wbrew zakazom z Moskwy pchał się by nielegalnie zdobyć szczyt Pik Komunizma. Co prawda, wsparli go wtedy tadżyccy... komuniści.

Udawało się z ludźmi, ze zwierzętami podobnie. Mimo, że raz w Amazonii mierzył się chwilę wzrokiem z czarną pumą, a kiedy indziej, w Nigrze, zdrętwiał wprost ze strachu, gdy omal nie nadepnął na zieloną mambę. Na szczęście, jadowity potwór darował mu tym razem.

Żeglarz, wspinacz, globtroter. Kim jest przede wszystkim?

- Ależ alpinistą! To jest najważniejsze. Reszta jest przy okazji - bo góry są wszędzie. Wspinałem się w najróżniejszych, często dziwnych miejscach - choćby na... Saharze.

Pytam o osiągnięcie, z którego dumny jest najbardziej.

- To było w Patagonii, przed czternastu laty. Góra Fitz Roy ma "zaledwie" 3415 metrów. Tam jednak, z kolegami, wytyczyliśmy wówczas nową, polską drogę. Ekstremalnie trudną. Jak bardzo - niech poświadczy fakt, że aż do dzisiaj nie powtórzyła już jej żadna z następnych wypraw.

Co jeszcze? Wyprawa w Himalaje Garhwalu - zdobycie 4 szczytów, w tym pierwsze polskie wejścia na dwa niemal 7-tysięczniki. Złej sławy Mc Kinley, nazywanyprzez niektórych najzimniejszą górą świata. Dwa wejścia na Aconcaquę: tam właśnie ustanowił swój rekord wysokości - blisko 7000 metrów. W 1983, za pierwsze wejście na Auzangate w Peru, otrzymał jeden z dwóch swych medali za wybitne osiągnięcia andystyczne. Kiedy w 1989 organizował wyprawę na Everest - w dniu wyjazdu, zamiast do samolotu, trafił pod nóż chirurgów. Opatrzność? Być może: na "górze - gór" śmierć zabrała wtedy aż pięciu kolegów...

- Zapewne te osiągnięcia bledną wobec wyczynów asów jak Kukuczka, Wielicki. Ale, choć pokonanie wielkiej góry to równie wielka radość - ja czerpie teżsatysfakcję z samego wspinania. Także organizując wyprawę, pomagając innym. A wyprawa udana - to jest dla mnie taka, z której się powraca. Tam, w wysokich górach, obcuje się wszak ze śmiercią.

To był rok 1985. Nepal. Na stokach Cho Oyu nagła, potężna fala uderzeniowa lawiny po5rywa dwóch kolegów. Żywioł miota nimi. Wychodzą z tego żywi, ale Marek Roslan, lekarz z Wejherowa - ma połamane żebra. Przebiły opłucną. To mogło kosztować go życie. Według wskazówek rannego, przez rurkę od kroplówki,wypompowują strzykawką powietrze z opłucnej. A trwa to kilka dni - aż nadciąga pomoc. Jacek Jezierski, z Sopotu, biegł po nią dniem i nocą do najbliższejosady ze sprawną radiostacją. W końcu, rannych zabrał helikopter (własność króla Nepalu) - po karkołomnym lądowaniu na kamiennym usypisku.

Jeszcze trzykrotnie groza śmierci przyćmiła radość z wyprawy. Jak każdy ze wspinaczy, Michał, mówiąc o tym, ucieka w półsłówka.

Michał prezesuje prężnemu klubowi. I widać go wszędzie, gdzie dzieje się cos ciekawego, co wiąże się z turystyką. Widać go w telewizji, gdzie prezentuje czasem efekty swej pasji podróżnika - filmowca. A niejeden uczeń zapragnął poznać bliżej wszystkie czary świata po odwiedzinach Michała, który z workiem slajdów ze swoich, bodaj trzydziestu, wypraw - jeździ po szkołach całego Wybrzeża.

- Mam coś w rodzaju powołania: zaszczepiać w młodzieży tę ciekawość świata, jaka wciąż mnie trawi. I wiarę, że nie trzeba mieć wcale taty milionera,żeby poznać najodleglejsze zakątki tej planety. I jeszcze jedno: że skarbem są języki.

Mówi po angielsku, hiszpańsku, rosyjsku, słowacku i szwedzku. Dogaduje się w indiańskich językach ajmara i keczua. Wie o co chodzi rozmówcom w języku hindi, nepali, hausa, suahili. Konwersuje też ponoć w lozi, o którym nie słyszałem; przysięga, że istnieje.

- Szkoda, że nie mam wcale zdolności do języków - martwi się głośno, włączając przy śniadaniu kasetę. Z głośnika płyną zaraz bełkotliwe źwięki.

- Uczę się ujgurskiego: wkrótce ruszam w Pamir...