Michał Kochańczyk na szlaku przygody

email
zaawansowane wyszukiwanie

Anna Mizera - praca licencjacka

Poniższy wywiad przeprowadzony wiosną 2008 roku, jest fragmentem pracy licencjackiej Anny Mizery, studentki Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Gdańskiego. Praca licencjacka pt. "Wspinaczka w górach wysokich jako projekt egzystencji w relacjach polskich alpinistów i himalaistów" została napisana pod kierunkiem dr Moniki Pomirskiej.

Anna Mizera - autorka wywiadu.
Obecnie ( w listopadzie 2008 r.)
Ania studiuje psychologię na studiach
magisterskich w Uniwersytecie Gdańskim.
fot. Michał Kochańczyk

Anna Mizera: Czy jest możliwe, żeby osoba, która nigdy się nie wspinała, zrozumiała alpinistę i sens jego wspinaczki?

Michał Kochańczyk: Chyba Reinhold Messner najtrafniej odpowiedział na to pytanie. Jeśli się będzie nawet najbardziej dokładnie tłumaczyło takiej osobie o wszelkich walorach wspinaczki, duchowości przeżyć, estetyce wschodów i zachodów słońca, satysfakcji z pokonywania przeszkód, samorozwoju, szkole charakteru, przełamywaniu swoich barier, dopingu do nauki języków, umiejętności życia w zespole, rozwoju towarzyskim oraz o całym spectrum, które jest związane z alpinizmem, to jeśli zadaje ona takie pytanie, i tak nie zrozumie odpowiedzi. To po prostu świadczy o królewskości istoty ludzkiej. Przecież człowiek jest nie tylko egzystencjalny. Jego życie to nie tylko jedzenie, picie, prokreacja. Ma on większe potrzeby. Po wielu dniach bycia w ścianach, gdy się wejdzie na nagrzany wierzchołek, odczuwa się taką radość w piersi, że aż się chce śpiewać, a dusza się raduje. Właśnie na tym to polega. Odczujemy inną satysfakcję, siedząc w fotelu i zmieniając pilotem poszczególne kanały, niż gdy pojedziemy na wyprawę, dotkniemy szczytu, przemarzniemy i dostaniemy w kość. To jest pasja. Dla niektórych jest to też sposób na życie. Ja to po prostu lubię, ponieważ wyprawy są częścią mojego życia, a także ciekawym sposobem spędzenia czasu. Kolejnym aspektem jest fakt, że w górach przebywa się z wybranymi ludźmi, pełnymi poczucia humoru, polotu, dowcipu, fantazji. Z takimi osobami świat jest ciekawszy. Poza tym, gdy zaczynałem uprawiać alpinizm, Tatry były drugim uniwersytetem. Wspinałem się z całą opozycyjną czołówką, ludźmi o dużej wiedzy, wielu licznych zainteresowaniach. Dzięki nim otwierały mi się oczy na świat, którego w żadnej szkole, na żadnym uniwersytecie by mi nie pokazano. To również stanowiło dużą wartość.

A. M.: Czyli twoim zdaniem nie można wyliczyć, że dla jakichś konkretnych wartości się wspinasz? To jest złożone?

M. K. : Ciekawość świata polega na jego różnorodności. Jedni jeżdżą po torze i spełniają swoje sportowe aspiracje, inni potrzebują odczuć estetycznych, chcą się cieszyć pięknem gór. Jest też wielu ludzi, którzy maja pewne problemy rodzinne czy zawodowe i udają się w góry, przechodzą drogi o różnej trudności i dochodzi w nich do przewartościowania. Są też oczywiście osoby, które jeżdżą na wyprawy, żeby opracować przewodniki i zdobyć dokumentacje zdjęciową.

A. M..: A Ty?

K. M.: Mnie ciekawi świat ludzi, którzy jeżdżą ze mną w góry. Ale oczywiście to nie wszystko. Fascynujący jest także widok gór oraz zadowolenie, że się przeszło bardzo trudna drogę. To dobry czas, po którym człowiek wraca nie tyle dowartościowany, co psychiczny wypoczęty i oderwany od monotonni życia codziennego.

A. M.: W takim razie rozumiem, że dla ciebie alpinizm to nie tylko sport?

M. K.: Alpinizm jest wieloaspektowy. Na pewno daje on okazję do poznania świata. Dzięki wyprawom alpinistycznym zwiedziłem wiele zakątków ziemi. Udając się na wyprawy przejeżdżałem przez różne strefy kulturowe, świadomościowe. To z kolei stanowiło dla mnie doping do rozwijania umiejętności fotograficznych. Potem mogłem organizować wystawy, realizować filmy. Zrobiłem sześćdziesiąt programów o tematyce przyrodniczo - podróżniczej. Alpinizm dał mi szansę szerokiej możliwości wyboru.

A. M.: Wojtek Kurtyka mówi, że dla niego alpinizm ma coś z przeżycia religijnego. Dla Kuby Jakubczyka wielodniowa wspinaczka w warunkach ekstremalnych może być rodzajem katharsis? Czy ty też możesz odczuwasz coś podobnego?

M. K.: Chyba nie jest to dla mnie przeżycie religijne. Chociaż poczekaj. Pokaże ci ciekawostkę (Michał przynosi z pokoju swój prezent urodzinowy, książkę Krzysztofa Mikuckiego i wskazuje na zamieszczony tam cytat z jego wcześniejszego wywiadu radiowego: "Powyżej ośmiu tysięcy metrów człowiek ma wrażenie jakiegoś bliskiego kontaktu z istotą wyższą, z przyjacielem, a może kontaktu z istotą niebiańską, skoro jest się już tak blisko Pana Boga"). Być może jest to górnolotne powiedzenie, bo przecież dla wierzącego katolika Bóg jest wszędzie. Nie ma znaczenia czy jest się wyżej czy niżej. To jest patos. Natomiast każdy ma emocje i jeśli ktoś rzeczywiście jest bardzo religijny, może przez ten wysiłek, całkowite oddanie się górom, odczuć sacrum. Dla niektórych Tatry stanowią świątynię.

A. M.: Co daje wejście na szczyt?

M. K.: Jak to co? (śmiech Michała) Płacą ponad dwa złote od jednego metra. Większość alpinistów powiedziałaby: "Co za głupie pytanie!". Ale masz prawo do pytania o to, bo nikt z nas wspinaczy nie zadaje sobie tego typu pytań. Gdy byłem kierownikiem wyprawy na Annapurnę, wróciłem z ogromną satysfakcją, że zdobyliśmy górę, pokazaliśmy film z wyprawy, przeprowadzono z nami szereg wywiadów i konferencji, wydaliśmy kalendarz z wyprawy, itd. Wejście na szczyt dało nam mnóstwo rzeczy. Inaczej bylibyśmy postrzegani, gdybyśmy nie weszli na tę górę. Medialnie zdobycie szczytu daje bardzo dużo. Gdy Polacy jako pierwsi na świecie zdobyli Everest zimą, był wokół nich szum. Jednak gdyby nie weszli, najprawdopodobniej nic by to dla nich nie zmieniło.

Ale teraz powiem ci z punktu widzenia socjologicznego. Byłem na wyprawach, na których nie zdobyłem szczytu. Włożyłem w nie ogromnie dużo wysiłku, działy się na nich przerażające rzeczy, koledzy się odmrozili, pogoda się załamała, a podmuch lawiny zmiótł ludzi, ale udało się ich uratować. Miałem wtedy zdecydowania większą satysfakcję, że wszyscy cali wróciliśmy do domu, niż gdybyśmy zdobyli wierzchołek. Ponieważ na szczyt można pojechać za rok czy dwa. Najważniejsze jest życie ludzkie.

Oczywiście gdy jest taka wyprawa jak do Patagonii, gdzie pojechaliśmy w piątkę, wszyscy wróciliśmy, zrobiliśmy górę nową drogą, w pięknym stylu, a nikt na nas nie liczył, to zadowolenia jest ogromne. Czuliśmy się wtedy "tygodniowymi" bohaterami, ponieważ proszono nas o wywiady w Buenos Aires, rozpoznawały nas dziewczyny w autobusach. Jednak przede wszystkim mieliśmy olbrzymią satysfakcję. Ale trzeba też pamiętać, że wejście na szczyt nie jest jeszcze sukcesem, bo trzeba też bezpiecznie z niego zejść. Bo alpinizm jest prostym sportem - masz bazę i wierzchołek. Chodzi o połączenie tych dwóch punktów ( śmiech). Jednak radość ze wspinaczki powinna być zawsze, zarówno czy się wejdzie na szczyt czy nie, czy się zrobi nową drogę czy wybierze tę znaną i łatwą.

A. M.: Mówisz o radości...Co czujesz po wejściu na szczyt? Czy to prawda, że nie ma tam czasu na radość, wzruszenie i łzy?

M. K.: Często wejście na wierzchołek wiąże się z tak nieludzkim, zwierzęcym wysiłkiem, że w ogóle nie ma tej radości. Jest to też "zatrute" świadomością zejścia, które staje się lawiniaste. Czasem nie wiadomo czy starczy na nie sił, czy w namiotach jest jeszcze żywność, czy po drodze nie dojdzie do odmrożeń. Z tego powodu zadowolenie przychodzi dopiero po czasie. To jest niesamowite, że po miesiącach trudów, na szczycie jest się 3, 5 minut, a rzadziej godzinę. Robimy tam tylko pamiątkowe zdjęcie i zostawiamy jakiś ślad, że byliśmy. Jak mówimy w naszym żargonie samego "szczytowania" jest stosunkowo mało. Często ktoś wchodzi, klepnie tylko najwyższy punkt lub stanie jedną nogą i schodzi na dół, bo po kilku minutach stania, mógłby już całkowicie się wychłodzić.

A. M.: W takim razie większe szczęście jest w zdobyciu szczytu, czy w samym dążeniu do tego?

M. K.: Jest ono i w jednym i drugim. Szczęście nie ma swojego adresu. Możesz być szczęśliwy biorąc udział tylko w wyprawie. Cześć ludzi cieszy się, gdy dojedzie powyżej bazy. Na przykład była taka wyprawa na Nanga Parbat, gdzie napracowałem się jak głupi, ale akurat kolega zleciał w lawinie i Jurek Kukuczka poszedł na szczyt, a ja poszedłem szukać zasypanego kolegi. Niestety znalazłem go nieżywego. Jurek zaś zdobył szczyt. Jednak nie czułem się rozczarowany, iż nie wszedłem na wierzchołek, bo odnalazłem ciało naszego partnera. Natomiast drugi wspinacz, który razem ze mną szukał kolegi, był zupełnie rozgoryczony i nieszczęśliwy, bo miał sportowe ambicje, a nie mógł wejść na górę. Wracaliśmy z tej samej wyprawy, ja zadowolony, bo podjąłem próbę pomocy koledze, poznałem kawałem świata, wspinałem się, byłem blisko szczytu, choć go nie zdobyłem i on - zrozpaczony, bo nie stanął na wierzchołku. To jest kwesta filozofii człowieka, umiejętności cieszenia się chwilą. Każdy ma swoja filozofię. Pogadaj z Andrzejem Marciniakiem - zdobywcą Everestu, on będzie miał jeszcze inne podejście.

A. M.: Zajmujesz się też tysiącem innych rzeczy, dlatego chciałam zapytać o różnice między alpinizmem a innymi zajęciami. Czy dla ciebie alpinizm jest wyjątkowy?

M. K.: Na pewno tak. Każda wyprawa jest dużym przedsięwzięciem. Już samo jej przygotowanie...Musisz być interdyscyplinarny, znać się na elektronice, wytrzymałości materiałowej, fizjologii, medycynie, językach. Będąc alpinistom, jesteś też organizatorem. W alpinizmie nie jest tak, jak np. w trójskoku, że skaczesz i reszta cię nie interesuje, bo należy do działaczy. Piłkarz nie musi się martwić o boisko czy autobus na mecz. My wszystko załatwiamy sami. Uprawiałem też inne sporty, takie jak pływanie czy żeglarstwo regatowe, ale alpinizm jest fajniejszy, chociażby dlatego, że można to trenować wiele lat. Wspinam się już ponad 40 lat i dzięki temu zwiedzam świat. Po wyprawach włóczę się po Indiach, Argentynie, Peru czy Afryce. Przewagą nad innymi sportami jest to, że po wyprawie nie musze biegać od razu na inny turniej, ale mogę sobie pozwolić na odkrywanie nowych miejsc. Podoba mi się również, iż trening przed wyprawą organizuję sobie sam. Poza tym w górach przez wiele miesięcy żyję z zespołem, co jest pewnego rodzaju szkołą charakteru. Tam łatwo poznać się na ludziach.

A. M.: Czy alpinizm miał wpływ na Twoje życie?

M. K.: Tak, ponieważ byłem w klubie wysokogórskim, dzięki czemu w latach 80. potrafiłem w 2 tygodnie zarobić tyle, żeby się utrzymać i jeździć na wyprawy. Z kolei teraz dzięki alpinizmowi jestem bardziej znany, mogę realizować rożne programy, mam klientów, których wprowadzam na najwyższe góry świata, piszę artykuły o górach i Afryce, prowadzę wykłady na kilku uczelniach, poznałem kultury świata, zobaczyłam jak żyją Kirgisi, Tybetańczycy, Nepalczycy czy Pakistańczycy.

A. M.: Wrócę do poprzedniego tematu. Mówisz, że nie zdobycie szczytu nie oznacza dla ciebie porażki. Jednak czy są takie wyprawy, z których wracasz z poczuciem klęski?

M. K.: Oczywiście. Byłem na wyprawie w Wenezueli, na którą namówił mnie mój kuzyn, doktor biologii. Prosił, żebym został szefem tej wyprawy alpinistycznej. Powiedział: "Tam jest góra nad Orinoko i ją będziemy zdobywać". Wtedy nie było jeszcze dokładnych map i jak pojechaliśmy, okazało się, że tej góry tam nie ma. Ale też byłem zadowolony, bo poznałem tamtejszą kulturę i wróciłem o coś wzbogacony. Czasem oczywiście są wyjazdy tragiczne, jak wtedy, gdy na moich rękach zmarła kierowniczka wyprawy, mój serdeczny Przyjaciel. To są bardzo trudne sytuacje. Człowiek wraca z dziwnymi odczuciami. Nie zawsze jest taka śmietanka. Czasem jest twarde życie i trudne konwersacje w samym sobie. Były też takie wyprawy, po których musiałem podawać kolegów do sądu koleżeńskiego za to, że bez mojej zgody poszli atakować jakąś górę. Tam często wychodzą ludzkie słabości. Nic nie jest czarne lub białe. Każda kolejna wyprawa to nowi ludzie i nowe emocje. Zdarza się, że podczas jednej wypraw dziewczyna przyjeżdża z jednym chłopakiem, a wraca z innym. Choć z reguły jeżdżę na trudne, męskie wyprawy. Jednak tam też są sytuacje, że ktoś "nawali", czegoś zapomni np. butli z tlenem, i wszyscy maja pretensje, żal. Z takich wypraw wraca się z posmakiem goryczy.

A. M.: Alpinizm jest sportem niebezpiecznym. Czy lubisz ryzyko? Czy dla ciebie życie jest pełniejsze dzięki temu?

K. M.: Nie lubię ryzyka, w związku z tym staram się być ostrożny. Są przecież wybitni alpiniście, którzy przeżyli. Myślę, że Wanda Rutkiewicz zginęła trochę na własną prośbę, Jurek Kukuczka może odrobinę też...Wiadomo, że pewnych zagrożeń nie da się przewidzieć. Czasem nie wiesz, że zejdzie lawina. Ale ja staram się robić wszystko, by to ryzyko ograniczyć jak najbardziej. Zależy to od doświadczenia i obserwacji, jak schodzą lawiny, którędy powinno się bezpiecznie przejść przez lodowiec, która formacja skalna będzie najbezpieczniejsza. Działam tak, że wchodzę o 1 w nocy, by wracać o 9, kiedy lawiny jeszcze nie schodzą, żeby ryzyko ograniczyć do minimum.

A. M.: Czyli ryzyko cię tam nie ciągnie?

M. K.: Ryzyko nie, raczej świadomość przeżycia przygody. Osoba, która ma inną konstrukcję mentalną, nie zrozumie po co ludzie się tam pchają. Ciekawość świata polega na różnorodności. Ale tylko 5% osób ma jakiekolwiek zainteresowania. Reszta jest bierna, apatyczna, bez chęci poznawania. Dlatego trudno wymagać od ludzi z innego świata, by to zrozumieli. Ja na przykład utrzymuje się z tego, że chodzę do szkół, gdzie pokazuję slajdy i zdaję relacje z podróży. Dzieci muszą za to zapłacić 2 złote i wtedy babcia pyta: "Po co? Przecież zdjęcia możesz zobaczyć w Internecie". Niektórzy nie wyczuwają, że spotkanie z podróżnikiem, który wiele przeżył, może mieć jakąś wartość. To jest kwestia przełamania światopoglądu wielu pokoleń, żeby to społeczeństwom zrozumiało. Dotarcie do ludzi, którzy nigdy się nie wspinali, jest totalną abstrakcją. To trzeba mieć w sobie. Np. widzisz to zdjęcie (Michał wskazuje na zdjęcie leżące na parapecie)? To jestem ja jak miałem 19 lat i płynąłem moim obdrapanym jachtem z Polski i miałem satysfakcje, że dla niego otwiera się Tower Bridge. Ale któż by to zrozumiał? To wszystko jest ulotne.

A. M.: Ale czy nie można patrzeć na alpinizm jako działalność mimo wszystko egoistyczną, chociażby ze względu na bliskich, którzy się martwią o wspinaczy? Nawet jeśli się starasz być asekurancki, sam mówisz, że wszystkiego do końca nie przewidzisz.

M. K.: Może dlatego jestem wolny i nigdy się nie ożeniłem. Dla moich kolegów zawsze najtrudniejsze przed wyprawą jest powiedzieć o tym rodzinie. To cięższe niż zdobycie szczytu. Podczas wyprawy jest to również widoczne. Nie raz widziałem ich lęk, co będzie z ich rodzinami, jeśli zginą. Krzysiek Wielicki ma na to odpowiedź, że żona, biorąc sobie za męża alpinistę, ma świadomość, co ją czeka. Miłość to jest także akceptacja jego pasji. Oczywiście jest to sprawa trudna. Też miałem takie dylematy, kiedy na wyprawie na Alaskę zginął kolega, osierocił 5 dzieci i do tej pory się tymi dziećmi opiekujemy. Takie refleksje mi towarzyszyły na pogrzebach moich kolegów, szczególnie u Wojtka Gawędy. Był tam jego ojciec, przez którego Wojtek zaczął się wspinać. W tej chwili jest bardzo zgorzkniały w stosunku do alpinizmu. Ale na drugiej szali jest ta młodzież, która otrzymuje wielką wiedzę merytoryczną, pewność siebie, szkołę charakteru, sprawność, naukę języka, umiejętność pracy w zespole. Na początku zagubieni młodzi ludzie, potem rozwijają się nie tylko w środowisku alpinistycznym, ale stają się mocniejszymi osobowościami. Z drugiej jednak strony strata poniesiona w postaci śmierci. Czy to można w ogóle równoważyć? Kilkudziesięciu chłopaków pojechało na wyprawę, poznało świat i siebie, a jedna rodzina straciła dar najcenniejszy, ukochaną osobę. To są takie pytania, na które nie potrafię ci odpowiedzieć, co jest większą wartością. Powinienem powiedzieć, że pytanie jest takie: "Czy alpiniści, zakładając życie rodzinne, mają prawo się wspinać?". Ale przecież Pustelnik, Pawłowski czy Wielicki mają dzieci. To jest na pewno trudne pytanie. Świat kobiet powie, że są egoistyczni.

A. M.: A może przeciętny człowiek uważa, że wspinanie jest bez sensu, bo kierują nim stereotypy, iż powinno się siedzieć w domu, pracować i nie narażać?

M. K.: Być może masz rację. Jest to chyba kwestia środowiska, z jakiego się wyrasta i hierarchii wartości.

A. M.: Jeśli wspinasz się, to masz świadomość, iż się narażasz, że jest to niebezpieczne. Jak wobec tego podchodzisz do śmierci?

M. K.: Każdy wspinacz myśli, że każdemu może się coś stać, ale nie mi. Byłem już na wielu wyjazdach, na których ginęli ludzie. Pomagałem też przy akcjach ratunkowych. Jednak podchodzę do tego mimo wszystko tak, że każda wyprawa to kolejne moje doświadczenie i staram się, żeby to było ono najbardziej bezpieczne.

A. M.: Czy mógłbyś żyć zupełnie bez wspinania? Znalazłbyś sobie jakieś odpowiedniki alpinizmu?

M. K.: Oczywiście! Jest tyle ciekawych możliwości: spacery po lesistych wzgórzach, przemierzanie pustyń, pływanie tratwą po oceanach. Chociażby teraz. Jako pierwszy Polak otrzymał patronat prezydenta RP na przepłynięcie kajakiem rzeki, dopływu Amazonki w Brazylii. Ma ona 2,5 tyś km i jest osadzona przez rdzennych Indian. Jest tyle różnych możliwości... Potem też świat filmu, teatru, literatury. Zawsze się coś znajdzie.

Anna Mizera