Michał Kochańczyk na szlaku przygody

email
zaawansowane wyszukiwanie

Patagonia 1984

W wyprawie patagońskiej w 1984 roku wziąłem udział w sposób zupełnie przypadkowy. Pod koniec października tego roku wybrałem się do Krakowa na uroczystości zorganizowane z okazji pięćdziesięciolecia polskich wypraw andyjskich. Była to bardzo miła impreza, podczas której miałem okazję spotkać nestorów polskiego alpinizmu: Jana Alfreda Szczepańskiego i Witolda Henryka Paryskiego. Z Witoldem Paryskim udało mi się nawet dość długo porozmawiać. Podczas konferencji Adam Zyzak wygłosił ciekawy wykład, w którym przedstawił osiągnięcia polskich wypraw wysokogórskich w Andach w minionym pięździesięcioleciu. W spotkaniu uczestniczyło wielu polskich alpinistów, głównie ze środowiska krakowskiego.

Po części oficjalnej, poszliśmy z Piotrem Lutyńskim i Mirkiem Dąsalem "Falkiem" , których znałem z zimowych wspinaczek tatrzańskich, na piwo do jakiejś knajpki przy Rynku Głównym w Krakowie. Piotrek na podstawie zdjęć z kolorowych zachodnich czasopism alpinistycznych objaśniał Falkowi detale topografii ścian Fitz Roya w Patagonii, dokąd właśnie się wybierali. Słuchałem tego z przysłowiowymi otwartymi uszami, dla mnie to była niczym bajka o żelaznym wilku. Swoją drogą barwne fotografie wielkich ścian patagońskich na każdym alpiniście robiły wrażenie. W trakcie rozmowy Piotrek niespodziewanie napomknął: - A może Ty byś z nami pojechał?

Potraktowałem to jako grzecznościowy gest, do głowy mi nie przyszło wziąć udział w takim górskim wyzwaniu. Ekipa zresztą była już dobrana, oprócz Piotra i Falka w wyprawie mieli brać udział Jacek Kozaczkiewicz "Koza" i Wiesiek Burzyński, zresztą wyprawa była w bardzo zaawansowanym stanie organizacyjnym, a właściwie już trwała - Wiesiek Burzyński w tym czasie już płynął na statku z bagażem ekspedycji do Buenos Aires.

Zostałem zaproszony na nocleg do mieszkania Piotra, gdzie w czasie kolacji przekonałem się, że Piotrek jak najbardziej serio zaprasza mnie do uczestnictwa w wyprawie i zależy Mu na moim udziale. Sam do tej pory zastanawiam się, co motywowało Piotra do przedstawienia zaproszenia? Czy Piotr liczył na moje doświadczenie andyjskie ( w latach 1983 i 1984 brałem udział w dwóch wyprawach w Andach), czy na moją znajomość hiszpańskiego, czy też po prostu zrobiłem na nim dobre wrażenie podczas zimowego obozu w Dolinie Wielickiej w Tatrach Słowackich w 1977 roku. A może sądził, że czwórkowy skład wyprawy będzie za mały. A może zadecydowały te wszystkie czynniki.

Odmówiłem, jakoś nie czułem się na siłach wziąć udziału w wyprawie na takie wielkie ściany w okrutnym klimacie Patagonii. Sprawę przesądzał fakt, że wówczas na wizę argentyńską czekało się kilka tygodni.I w nocy przyszło olśnienie. Przypomniałem sobie, że w moim paszporcie, który był co prawda zdeponowany w Centralnym Ośrodku Sportu w Warszawie, znajduje się wiza argentyńska (latem 1984 roku przez dwa miesiące czekałem w Limie na bagaż wyprawy, który utknął w... Moskwie, czekając na przesyłkę, między innymi załatwiłem sobie wizę argentyńską). Naszła mnie jakaś odwaga i nad ranem zgłosiłem Piotrkowi swoją deklarację udziału w wyprawie.

Następne kilka dni były zwariowane. Przekonałem zarząd swojego Klubu Wysokogórskiego "Trójmiasto" co do swojego udziału w wyprawie. W tym czasie Klub pod wodzą energicznego prezesa Krzysztofa Paula prosperował świetnie z powodu prowadzonych szerokim frontem prac wysokościowych i pieniądze na bilet lotniczy dostałem niemal od ręki.

Przy pomocy ofensywnej Hanki Wiktorowskiej, sekretarza generalnego Polskiego Związku Alpinizmu udało mi się dość szybko, bo w ciągu kilku dni, wydobyć paszport z Centralnego Ośrodka Sportu. Pracownicy ambasady Argentyny w Warszawie potwierdzili ważność mojej wizy. Zrezygnowałem z pracy w Instytucie Anglistyki Uniwersytetu Gdańskiego. Opłaciłem sąsiada, by przynosił koks i węgiel z piwnicy, potrzebne do ogrzewania mieszkania. Roman Werdon zdążył uszyć na czas kurtkę puchową.

Zdobyłem mnóstwo drobiazgów, potrzebnych na wyprawę. Spotkałem się z wielką pomocą znajomych: Joasia Kozłowska /obecnie Paszkiewicz/, studentka medycyny, specjalnie pojechała do Warszawy, by odebrać paszport, Hania Jendrzejewska po nocach szyła mi kurtkę i spodnie z polaru, który przemyślnie przemyciłem poprzedniej zimy ze Słowacji. Wojtek Gawęda pożyczył mi swój najlepszy czekanomłotek, od Ali i Andrzeja Marciniaków dostałem przyrządy zaciskowe. Jedynie nie zdążyłem się pożegnać z moją Mamą, która w tym czasie była w sanatorium w Iwoniczu.

W połowie listopada z Jackiem Kozaczkiewiczem i Mirkiem Dąsalem wylecieliśmy z Warszawy poprzez Budapeszt, Dakar do Buenos Aires. Po wojnie o Falklandy (Malwiny) do Buenos Aires zaczął latać Aerofłot i dlatego mogliśmy kupić za złotówki bilety na tę trasę.

Na lotnisku Ezeisa w Buenos Aires podszedł do nas krępy pięćdziesięciolatek i powitał nas po polsku:

"Panowie udajecie się w góry? Musicie jednak natychmiast wracać!"

Tak poznaliśmy Lutka Sadowskiego, niezwykle barwą postać Polonii argentyńskiej, na którego opisanie życiorysu potrzeba by było napisanie kilku książek.

Lutek miał otwarte serce, głowę pełną pomysłów, uwielbiał robić kawały. Zanocowaliśmy w Jego niezwykle gościnnym domu, dosłownie mleka o miodu nam nie brakowało, a życie towarzyskie rozwinęło się bardzo intensywnie w czasie tygodniowego pobytu w Buenos Aires. Lutek od razu stał się szóstym uczestnikiem wyprawy, pomógł nam sprawnie odebrać Wieśka Burzyńskiego i bagaż z polskiego statku (który akurat przypłynął do Buesnos Aires), postarał się o dostawę żywności dla wyprawy od swoich znajomych, wprowadził nas na salony argentyńskiej Polonii, gdzie byliśmy podjęci eleganckim obiadem.

W domu u Lutka zaprzyjaźniliśmy się z Jerzym Peterkiem, pilotem, wyśmienitym polskim alpinistą, na stale mieszkającym w Argnetynie, o którym przedtem tylko czytaliśmy w książkach.

Lutek pojechał razem z nami do polskiej ambasady. Z tego spotkania pozostał nam wszystkim wielki niesmak. Pamiętałem bowiem dobrze z książek, jak pomocne były polskie służby dyplomatycznie w czasie przybycia pierwszej polskiej wyprawy sprzed pięćdziesięciu laty, jak starały się, by przezwyciężyć wszelkie problemy formalno-celne.

My byliśmy praktycznie pierwszą powojenną polską wyprawą, która przybyła do z odważnym programem wspinaczkowym do Argentyny jednakże pan konsul podczas spotkania chciał tylko wiedzieć, skąd my mamy pieniądze na wyprawę. Cel ekspedycji, charakter wyprawy w ogóle go nie interesowały, prawie dał do zrozumienia, że jesteśmy intruzami. Polskie służby dyplomatyczne za czasów PRL widać miały inne cele niż współpraca z rodakami z kraju, nawet przybywającymi w szczytnych misjach zawieszania biało-czerwonej gdzieś bardzo wysoko. (Na szczęście nie wszyscy polscy dyplomaci byli tacy, w niecały rok później ambasador Polski w Pakistanie, pan Tomaszewski, bardzo pomógł naszej wyprawie na Nanga Parbat.)

Z żalem opuszczaliśmy nocnym samolotem gościnne Buenos Aires, żegnani przez Polonusów, z którymi zadzierżgnęliśmy mimo krótkiego okresu czasu serdeczną znajomość. Wiedzieliśmy, że będą nas myślami wspierać podczas patagońskiej wspinaczki, a najbardziej czuliśmy wsparcie, jakie okazał nam Lutek Sadowski.

I gdy po tygodniowym pobycie w ciepłym, słonecznym Bueonos Aires i po krótkim trzygodzinnym locie, wyszliśmy na płyty lotniska w Rio Gallegos w Patagonii i omal nas nie przewróciły podmuchy zimnego, huraganowego wiatru, zdaliśmy sobie sprawę, że żarty się skończyły.

O tym co przeżyliśmy na wyprawie, jak nam było, o tym można będzie przeczytać w naszych relacjach i artykułach, które umieściłem na kolejnych podstronach.

Uczestnicy wyprawy. Od lewej: Piotr Lutyński, Wiesław Burzyński, Jacek Kozaczkiewicz, Mirosław Dąsal i Michał Kochańczykfot. Michał Kochańczyk

 Uczestnicy wyprawy. Od lewej: Piotr Lutyński, Wiesław Burzyński, Jacek Kozaczkiewicz, Mirosław Dąsal i Michał Kochańczyk   fot. Michał Kochańczyk

Niestety nie ma tam opisów skreślonych przez Mirka i Jacka. Mirek zginął pod Everestem, Jacek w wypadku samochodowym. Wykruszyła się znacznie nasze ekipa. Mirek "Falko" Dąsal przez cały czas wyprawy pisał skrzętnie obszerne pamiętniki, rękopisy te znajdują się w posiadaniu Eli Dąsal. Może przekonam Ewę Dereń, redaktorkę zasłużoną w redakcji wielu wartościowych pozycjach literatury górskiej, by opracowała rękopisy Mirka, by ujrzały światło dzienne.

Wypowiedź Wieśka Burzyńskiego, wysłuchana i opracowana przez Piotra Michalskiego, zamieszczona w czasopiśmie "Góry" w kwietniu 2004 roku.

Artykuł Piotr Lutyńskiego, opublikowany TATERNICZKU, Kraków 1985, zeszyt nr 2

Artykuł w różnych wersjach publikowany w wielu czasopismach, najobszerniej w "Poznaj. Świecie" w grudniu 2005 roku.

Artykuł Piotr Lutyńskiego, zamieszczony w Taterniku, nr 1, 1985 r.

Michał Kochańczyk, pisane w lutym 2009 r.