Michał Kochańczyk na szlaku przygody

email
zaawansowane wyszukiwanie

Leokadia Kochańczyk z domu Dzidek, moja Mama

Leokadia Dzidek, moja Mama.
Zdjęcie najprawdopodobniej z 1941 roku.
Archiwum rodzinne

Moja Mama urodziła się w Krośnie nad Wisłokiem 13 lutego 1915 roku. Z pewnością nie jest to dokładna data, bo z opowieści Mamy wynikało, że gdy Jej chrzestni zgłaszali do proboszcza akt urodzenia, byli tak pijani, iż tamtejszy proboszcz wpisał pierwszą lepszą sobie dogodną datę.

Również urzędowa data śmierci Mamy rozminęła się z rzeczywistością. Mama umarła 19 października tuż po godzinie dwudziestej trzeciej w naszym mieszkaniu przy ulicy Drożyny w Gdańsku Oliwie. Zanim przyjechał lekarz z pogotowia ratunkowego, by stwierdzić zgon, minęła dobra godzina, wizyta też trochę potrwała i w akcie zgonu lekarz wpisał datę 20 października roku.

Emocje towarzyszące śmierci Mamy były tak duże, że dopiero następnego dnia zwróciłem na to uwagę i już nie miałem zdrowia, by to "odkręcić". I tak data 20 października 1995 została zapisana w dokumentach.

Czas i miejsce urodzin Mamy nie były zbyt fortunne. Trwała pierwsza wojna światowa, rosyjski walec wojenny dotarł do łuku Karpat, Krosno przechodziło kilkakrotnie z rak do rąk, Dopiero w maju 1915 roku ofensywa niemiecko-austriacka spod Gorlic przegoniła Rosjan. Wówczas to podczas działań wojennych w Guzikówce, dzielnicy Krosna, spłonął drewniany dom, w którym Mama spała. Niemowlę w ostatniej chwili wyciągnięto z płomieni, spadająca płonąca belka zostawiła na całe życie małe znamię na twarzy Mamy.

Szkolne przedstawienie teatralne w Krośnie w 1927 roku. Leokadia Dzidek w centrum zdjęcia,
trochę po prawej stronie, w jasnym odzieniu, w ciemnym fartuszku, z chustą na głowie.
Archiwum rodzinne

 

Leokadia Dzidek, w środku, z koleżankami w Krośnie w 1932 roku.
Archiwum rodzinne

 

Scenka rodzajowa na stawie w okolicach Krosna. Leokadia Dzidek po prawej stronie, 1932 rok.
Archiwum rodzinne

 

Leokadia Dzidek, druga osoba po lewej, w Częstochowie w 1932 roku.
Archiwum rodzinne

 

Leokadia Dzidek, moja Mama.
Zdjęcie legitymacyjne z okresu nauki
w Seminarium Nauczycielskim Żeńskim w Krośnie,
początek lat trzydziestych.
Archiwum rodzinne

Warunki bytowe były trudne, Babcia Waleria Dzidek, położna, sama wychowywała trzy córki (Irenę, Leokadię i Stefanię: Stefania umarła w bardzo młodym wieku), mąż Babci Walerii zaginął na początku Pierwszej Wojny Światowej i odnalazł się dopiero po wojnie, ale już nie powrócił do rodziny, tak więc moja Mama praktycznie nie miała ojca.

Mama ukończyła Seminarium Nauczycielskie Żeńskie w Krośnie, maturę zdała w państwowym gimnazjum /ten materiał jest do uzupełnienia/.

Z wykształcenia Mama była nauczycielką języka polskiego i ruskiego (wówczas tak był określany język ukraiński). Polska prowadziła w tym czasie szeroką akcję kształcenia polskich nauczycieli, by nieśli polską kulturę na wschodzie Polski. Po zdaniu matury nie było środków na studia we Lwowie czy Krakowie. Babcia Waleria także nie pozwoliła Mamie wyjechać do pracy na wschodnie rubieże, tak więc mam w lipcu 1936 roku Mama podjęła pracę w biurze notarialnym Krośnie, gdzie pracowała do końca czerwca 1945 roku.

Leokadia Dzidek, druga osoba z lewej, w kancelarii notarialnej w Krośnie w 1937 roku.
Archiwum rodzinne

Mama wychowywana była w rodzinie katolickiej i głęboko patriotycznej. Moja prababcia Agnieszka bardzo pilnowała, by Mama brała udział w codziennej liturgii, by uczestniczyła w licznych nabożeństwach. W domowych zbiorach zachował się dyplom przyjęcia Mamy do Sodalicji Mariańskiej (Związek Sodalicyj Marjańskich Uczennic Szkół Średnich w Polsce), wydany 8 grudnia 1932 roku.

Z wielu opowieści Mamy powstał ciekawy obraz życia w przedwojennym szesnastotysięcznym Krośnie. W tym wydawałoby się prowincjonalnym mieście, kwitło bogate życie kulturalne, przyjeżdżały teatry z Lwowa i Krakowa, kina prezentowały najnowsze dzieła filmowe, działał Komitet Wychowania Fizycznego, założono kluby sportowe RKS Krośnianka i Karpaty Krosno, nowopowstałe lotnisko wojskowe wniosło duże ożywienie w mieście. Krosno, które szczyciło się Ignacym Łukasiewiczem, twórcą pierwszej lampy naftowej na świecie, promieniowało na okolice.

Leokadia Dzidek, moja Mama (druga z lewej w drugim rzędzie), w gronie koleżanek
z Państwowego Gimnazjum im. Mikołaja Kopernika w Krośnie.
Połowa lat trzydziestych.
Archiwum rodzinne

Mama rosła w kręgu ciekawych rówieśników, tak Polaków, Ukraińców jak i Żydów. Nigdy nie słyszałem od Mamy o jakimkolwiek nastawieniu antysemickim w Jej środowisku. Wolny czas Mama wykorzystywała na czytanie książek ( wszyscy z mojej Rodziny z Krosna podkreślają, że Mamę zawsze zastawali z książką), na wycieczki po okolicy, na jazdę na nartach. Grała także na skrzypcach. I ważne miejsca zajmowały spotkania ze znajomymi i dyskusje o zmieniającej się sytuacji politycznej na świecie.

W sierpniu 1939 roku, na tydzień przed wybuchem Drugiej Wojny. Światowej, na plaży nad Wisłokiem poznała Stanisława Kochańczyka, swojego przyszłego męża i mojego Ojca. Ale musiało minąć ponad sześć lat zanim się pobrali...

Szczęśliwie Mama przeżyła bombardowanie Krosna przez niemieckie lotnictwo w dniu pierwszego września 1939 roku. Wejście Niemców do miasta, okupację niemiecką wspominała jak najgorszy koszmar.

Leokadia Dzidek, moja Mama.
Zdjęcie z początku lat czterdziestych.
Archiwum rodzinne

Patriotyczne wychowanie nie pozwoliło Mamie siedzieć bezczynnie i włączyła się do działalności konspiracyjnej. Mama działała jako kurier, przewoziła w ukryciu różne meldunki, broń, a także mundury granatowej policji i gestapo, gdy były takie konieczne do przeprowadzania różnych akcji w terenie. To były takie czasy, że potrzeba walki przeciwko okupantowi nie pozwalała na zastanawianie się w jakiej to organizacji walczy się z wrogiem. Zresztą w tak głębokiej konspiracji nie wszystkie sprawy były wiadome. Najprawdopodobniej Mama działała w strukturach Organizacji Wojskowej Stronnictwa Narodowego, przemianowanej w lipcu 1941 roku na Narodową Organizację Wojskową.

Gestapo w jakiś sposób (kapusiów nie brakowało) miało podejrzenia wobec Mamy i została wezwana na przesłuchanie. Całej przestraszonej zadano pytanie w jakiej działa organizacji.

Mama bez zająknięcia odpowiedziała:

- W Solidalicji Mariańskiej?

- A co to jest ? - zapytali usłużni volkdeutsche

Mama zarecytowała jednym tchem.

- Jesteśmy "Dziećmi Marii", związkiem przyjaciół, którzy w sposób szczególny czczą Maryję jako swoją patronkę i opiekunkę i dążą do rozszerzania Jej czci. Żądamy od swych członków nie tylko pewnych ćwiczeń pobożnych, ale ujmujemy całego człowieka i przez osobiste uświęcenie prowadzimy go do uświęcania innych.

Całe gestapo ryknęło śmiechem. Mamie się upiekło, wzięli Ją za trochę przygłupią.

Wielką swoją bezsilność Mama odczuła w dniu 27 sierpnia 1941 roku, kiedy to Hitler z Mussolinim przeprowadzali w pobliskiej wsi Stępina inspekcje wojsk niemiecko-włoskich. Samochód z nimi przejeżdżał tuż pod biurem notarialnym mojej Mamy.

Wielokrotnie mi o tym opowiadała:

- Gdybym choć miała granaty, bez zastanowienia bym rzuciła na ich samochód.

Również czuła tę bezsilność i bardzo to przeżywała, gdy Niemcy bezpowrotnie wywozili wszystkich Żydów z Krosna...

Gdy gestapo w 1943 roku rozpracowało w Nisku i w Stalowej Woli działalność konspiracyjną mojego przyszłego Taty i Ojciec zmuszony był się ukrywać, Mama ułatwiła Mu pobyt się w pobliskich Izdebkach, gdzie pracował jako nauczyciel pod zmienionym nazwiskiem.

W czasie wojny Rodzice często do siebie pisali, czasami Ojciec odwiedzał Mamę w Krośnie. Zachowała się ich bogata korespondencja, ale nadal nie czuję się upoważniony do wglądu w ich prywatną korespondencję.

Historia znów toczyła wokół Mamy. Zbliżył się front. Z Krosna, już zdobytego przez Rosjan, w zasięgu wzroku widoczne były bombardowania i ciężkie walki o Przełęcz Dukielską. W okresie od września do listopada 1944 roku, w wyniku nieprawidłowo poprowadzonej operacji, tylko po stronie radzieckiej zginęło 98 tysięcy żołnierzy.

Po wejściu wojsk radzieckich do Krosna, Ojca, jako oficera Armii Krajowej poszukiwało NKWD. Ojciec znów się ukrywał, ale w końcu zmuszony był opuścić Krosno i wyjechał do Gdańska. Gdy znalazł pracę Biurze Odbudowy Portu w Gdańsku, usiłował ściągnąć Mamę, ale Babcia Waleria wobec swojej córki była stanowcza:

- Tak, możesz wyjechać, ale dopiero po ślubie.

Ojciec cichaczem przyjechał do Krosna i w dniu 23 września 1945 roku w tamtejszej farze wzięli ślub. Z rodziny Ojca na ślub zdążyła dotrzeć Jego siostra Maria Jankowska.

Okoliczności ślubu były specyficzne. Księdzu coś się pomyliło i ustalił Ich ślub tuż przed pogrzebem. Uroczystość ślubna przebiegała tuż przy trumnie na katafalku....

Leokadia Kochańczyk, moja Mama.
Zdjęcie z lat powojennych.
Archiwum rodzinne

Po przybyciu do Gdańska Rodzice zamieszkali w mieszkaniu we Wrzeszczu przy ulicy Lelewela 23. Tuż niedaleko mieszkał Gunther Grass...

Mama nienajlepiej wspomina ten okres. Były problemy z ogrzewaniem, mieszkające tam jeszcze Niemki były bardzo niesympatyczne. Dopiero w lutym 1946 roku Ojciec otrzymał świeżo odremontowane, służbowe mieszkanie w Oliwie przy ulicy Drożyny 24. W tym mieszkaniu mieszkam do tej pory.

Przestronne mieszkanie ziało swoją pustką i z wielkim trudem Rodzicom udało się zgromadzić podstawowe meble. Wokół domu rosły wielkie brzozy. Widok tych drzew działał na Mamę przygnębiająco, w Jej rodzinnym Krośnie brzozy rosły tylko na cmentarzu....

Ojciec, myśląc kategoriami przedwojennymi, sądził, że utrzyma rodzinę tylko z jednej pensji i chcąc zapewnić komfort Mamie. zabronił Jej podejmowania pracy. Rzeczywistość okazała się jednak inna, pensje były marne i Mama widząc, jak Ojciec się szarpie, pracując w nadgodzinach, sama sobie załatwiła pracę w listopadzie 1946 w Sopockich Zakładach Przemysłu Maszynowego w Sopocie, gdzie przepracowała prawie 30 lat jako kierownik działu zbytu.

W lipcu 1946 roku urodziła się moja siostra Zosia, ja pojawiłem się na świecie cztery lata później. Mama podczas porodu Zosi zaprzyjaźniła się z Genowefą Stachowską, przebojową, sympatyczną pielęgniarką, późniejszą profesor Akademii Medycznej w Gdańsku, która w tym samym czasie urodziła syna Bogdana. Ich zażyła znajomość dotrwała do śmierci Mamy, a pani Genowefa Stachowska została moją matką chrzestną.

Rodzice Leodkadia i Stanisław Kochańczykowie
podczas zabawy tanecznej w 1950 roku.
Archiwum rodzinne

Z niektórych wypowiedzi Mamy wynikało, że lata naszego niemowlęctwa i wczesnego dzieciństwa były dla Niej trudne. Ojciec, wielki miłośnik sportu i lekkiej atletyki, sobotnie popołudnie i niedziele spędzał na stadionach, sędziując zawody lekkoatletyczne. Mama sama wychodziła na spacery z dziećmi. W domu też sytuacja nie była łatwa. W latach 1946 - 1964 mieszkała z nami w mieszkaniu Emilia Kochańczyk, młodsza siostra Ojca. Ciocia Mila była pielęgniarką, pracowała jako instruktor w Polskim Czerwonym Krzyżu, studiowała medycynę, w 1956 roku zdobyła dyplom lekarski. Ciotka była energiczną postacią, mocną osobowością. Mieszkające z nami pomoce domowe, często się pytały Ojca. - To kto rządzi w tym domu, Pana żona czy Pana siostra ? Nie dochodziło co prawda do konfliktów, ale Mama musiała sobie jakoś radzić z dominującą we wielu drobiazgach Ciocią Milą. Choć niewątpliwie pobyt Cioci Mili zmniejszał poniesione przez Rodziców wysokie koszty mieszkania, nie musieliśmy także płacić za tzw. "nadmetrażu". Ciotka opiekowała się nami i przyczyniła się do naszego wychowania. Do historii rodzinnej przeszło wybudowanie własnym sumptem przez Ciotkę Milę u nas w domu inkubatora, by utrzymać przy życiu moją Siostrę Zosię, która urodziła się jako wcześniak.

Leokadia Kochańczyk, zdjęcie
legitymacyjne z 1954 roku.
Archiwum rodzinne

Mama miała bardzo pogodne usposobienie, wszystkich naszych gości witała bardzo serdecznie, miała w sobie wielki potencjał ciepła. To głównie Ona powodowała, że toczyło się w naszym mieszkaniu bogate życie towarzyskie , że goście czuli się dobrze. Mimo że finansowo nie zawsze dobrze nam się wiodło, Mama zawsze znajdowała dla gości jakieś smakołyki (lodówka pojawiła się w naszym mieszkaniu dopiero w 1970 roku). Witold Kirkor, mój szwagier, kiedyś nawet napomknął: - U Was w domu ruch jak na dworcu kolejowym... Z pewnością niektóre cechy przejąłem od Mamy.

 Leokadia Kochańczyk, moja Mama
na działce przy ul. Krasnoludków
w Oliwie; maj 1986 roku.
fot. Michał Kochańczyk

Mama kochała kwiaty i o nie dbała. W każdym pokoju było doniczkowe rośliny, do tej pory udało mi się utrzymać przy życiu niektóre rośliny, przyniesione czy zasadzone przez Mamę. To Mama wymogła na Tacie, by za oknami naszego mieszkania zainstalował duże drewniane skrzynie doniczkowe na kwiaty. (te konstrukcje przetrwały aż do 2007 roku, kiedy to ocieplono cały budynek). Również Mama lubiła prace ogródkowe, gdzie szczególnie pielęgnowała swoje połacie kwiatowe. Latem ogródek wokół domu zwracał uwagę całą paletą barw różnorodnych kwiatów. Niejednokrotnie dochodziło do scysji między Rodzicami, kiedy to Tata, z pewnością w wyniku nieuwagi lub braku informacji, zajmował na uprawy warzywne grządki z posianymi przez Mamę kwiatami. Natomiast nigdy nie zdarzyła się sytuacja odwrotna, by Mama weszła na "terytoria" Taty. To przywiązanie do kwiatów było bardzo mocne, nawet miesiąc przed śmiercią Mamy, gdy zawiozłem Ją na wózku inwalidzkim na działkę przy ulicy Krasnoludków, Mama z wózka usiłowała wyrwać chwasty otaczające kwiaty...

 Leokadia Kochańczyk, moja Mama.
W pracy w Sopockich Zakładach Przemysłu
Maszynowego, 1956 rok.
Archiwum rodzinne

W pracy zawodowej, w Sopockich Zakładach Przemysłu Maszynowego, z pewnością Mama swoim umiejętnościami intelektualnymi, uporządkowaniem , zdyscyplinowaniem i koleżeńskością zwróciła na siebie uwagę. Powierzano Jej coraz ambitniejsze zadania, niejednokrotnie przynosiła ciężkie papierzyska do domu i po nocach pracowała. Niestety nigdy Jej nie awansowano, Mama była bezpartyjna. Choć raz stała się rzecz niezwykła: w lipcu 1954 roku, z okazji dziesięciolecia PRL, Mama otrzymała państwowe odznaczenie "Medal X-lecia Polski Ludowej". Tylko dwie osoby otrzymały w zakładzie ten medal, drugą osobą był dyrektor naczelny firmy. Nawet w Komitecie Wojewódzkim zastanawiano się, dlaczego zakład pracy wnioskował o nadanie medalu osobie bezpartyjnej. Przyznanie medalu rzecz jasna nie niosło za sobą żadnych korzyści finansowych. To były takie czasy, że Mama, mimo że była bezpartyjna, zmuszana była do protokołowania zebrań organizacji partyjnej. Odkryto bowiem Jej umiejętności stenotypii.

Jako sześcioletni chłopak pojechałem z Mamą w maju 1956 roku w ramach Funduszu Wczasów Pracowniczych na wczasy do Szklarskiej Poręby. Zwiedziliśmy wiele zabytkowych miejsc i osobliwości przyrodniczych w Kotlinie Jeleniogórskiej, doszliśmy do schroniska pod Łabskim Szczytem. Tę wycieczkę pamiętam dobrze, ponieważ poszedłem tam w kapciach, które rozwaliły mi się po drodze i Mama z tego powodu miała wielkie wyrzuty sumienia. W czasie spływów kajakowych na Brdzie, Krutyni czy Motławie zawsze pływałem z Mamą w kajaku, też Jej się trzymałem blisko w czasie wędrówek po Tatrach w 1960 i 1961 roku. Najbardziej pamiętam bardzo silny, przeciwny wiatr na Jeziorze Nidzkim na Mazurach. Z wielką zaciętością, wręcz z desperacją walczyliśmy z Mamą w kajaku, by dotrzeć do zaplanowanego miejsca biwaku.

W czasie tego spływu kajakowego Mama zrobiła Tacie kawał. Ojciec miał mapy, przewodnik kompas i cały monopol na nawigację. Mama w tajemnicy przerysowała mapkę spływu i gdy na jeziorze o rozbudowanej linii brzegowej Ojciec, płynąc "na pamięć" skręcił w niewłaściwą odnogę, Mama, ukradkiem kontrolując na swojej mapie trasę, popłynęła ze mną prawidłowo. Ojciec nie mógł się potem temu nadziwić.

Wczasy w Szklarskiej Porębie Mama wspomina szczególnie. Pojechała tam ze mną i wczasowiczki i personel pensjonatu zachwycały się mną z okrzykiem - Jaki śliczny chłopiec i spoglądając na Mamę (Mama była osobą trochę korpulentną, nie była to uroda modelki) od razu dodawały komentarz: - Musi mieć Pani bardzo przystojnego męża. Dopiero po latach dotarło do mnie, jaka była jakość tych "komplementów", jak się mogła Mama po tym czuć.

Mama była prawdziwym ambasadorem moich spraw, Cieszyła się, że poprzez moje wyprawy mogę realizować Jej marzenia. Praktycznie, gdy już była na emeryturze, pełniła w domu funkcję urzędującej sekretarki, zawsze przy telefonie była na posterunku, Miała doskonały wgląd w stan przygotowań wyprawowych, na bieżąco informowała znajomych o postępach poszczególnych ekspedycji, wszystkie wiadomości przesyłane przez telefon były starannie spisane. Zachowało się kilka grubych brulionów tych notatek, które jakże oddają klimat tamtych czasów. Miałem w Mamie prawdziwego Przyjaciela, wielkie wsparcie.

Choć raz Mama zrobiła mi "sabotaż", ale to odkryłem dopiero po latach. Otóż w 1969 roku miałem dylemat: czy pójść na kurs taternicki na Hali Gąsienicowej w Tatrach czy też wziąć udział w długim rejsie żeglarskim na jachcie "Korsarz" do portów Zachodniej Europy. Mama tę wątpliwość rozwiązała szybko: - Oczywiście, weź udział w rejsie, taka możliwość wyjazdu za granicę może się Tobie już w życiu nie zdarzyć. Wszak kurs taternicki możesz ukończyć za rok. To były jeszcze czasy ponurego Gomułki, mało kto wyjeżdżał za granicę. Dopiero po latach dotarło do mnie, że mimowolną intencją rodziców było oddalenie mnie od niebezpiecznego taternictwa, żeglarstwo kojarzyło się z zajęciem bardziej bezpiecznym. Sami Rodzice zaraz po wojnie brali udział w kilku rejsach żeglarskich na jachtach Polskiego Klubu Morskiego w Gdańsku.

Na pewno dużym spełnieniem Mamy i Jej wielką radością było pojawienie się w naszym mieszkaniu w lutym 1982 roku Beatki Kirkor, wnuczki, nowonarodzonej córki mojej Siostry Zosi. Mama dużo serca włożyła w pomoc w wychowaniu mojej siostrzenicy. Beata stała się Jej oczkiem w głowie, wielokrotnie ze swoją wnuczką serdecznie się przekomarzała, śpiewała jej najrozmaitsze piosenki i deklamowała wiersze. Swoją błyskotliwość Beata w dużej mierze zawdzięcza swojej Babci.

W latach siedemdziesiątych sytuacja finansowa w domu się trochę poprawiła, Mama dostawała dość duże premie za zadania eksportowe i przeznaczała je na wycieczki orbisowskie (bo to była jedna z nielicznych możliwości wyjazdu z Polski) do Jugosławii i Zachodniej Europy. Ja cieszyłem się wraz z Mamą, że dziewczyna z dalekiego Krosna, która przed wojną mogła jedynie marzyć o podróżach, mogła, nie na pocztówkach, a na własne oczy zobaczyć wieżę Eiffla w Paryżu, katedrę w Chartres czy zamek w Chambord. Mama wracała bardzo zadowolona z tych wycieczek, długo dzieliła się z nami wrażeniami z podróży.

Leokadia Kochańczyk, moja Mama w kuchni
w domu przy ulicy Drożyny w Oliwie; 1992 rok.
fot. Michał Kochańczyk

Po przejściu na emeryturę Mama zapisała się na kurs języka esperanto, uczyła się pilnie i dość szybko przyswoiła sobie poprawną znajomość tego języka. Zaczęła korespondować z wieloma esperantystami na świecie, korespondencja ze znajomymi esperantystami z Łotwy trwała aż do śmierci Mamy. Brała udział w wielu wycieczkach organizowanych przez esperantystów, brała aktywny udział w przyjęciach towarzyskich organizowanych przez uczestników kursów językowych. Pojawiły się nowe ciekawe znajomości. I przez cały czas Mama bardzo dużo czytała, prawie zawsze w wolnych chwilach widywałem ją z książką.

W ciągu ostatnich lat życia Mama ciężko chorowała i bardzo cierpiała. W grudniu 1986 pojawiła się dokuczliwa choroba nerek - mocznica, a wraz z tym długotrwałe pobyty w szpitalach. By nerki prawidłowo pracowały, Mama musiała pić co najmniej pięć litrów płynów dziennie. Następnie szybko postępująca osteoporoza spowodowała samoistne złamanie szyjki kości udowej, Skutki operacji wymiany sztucznego biodra przeżyła Mama szczególnie boleśnie. I gdy już się wydawało, że ze zdrowiem Mamy jest lepiej, niespodziewanie pojawił nowotwór przewodu pokarmowego...

Tylko dzięki pomocy moich Przyjaciół lekarzy, Ich zaangażowaniu i życzliwości, Mama mogła żyć kilka lat dłużej. Na tej stronie chciałbym złożyć jeszcze raz wielkie, serdecznie podziękowania Im wszystkim za włożone serce i starania, a ponieważ nie można określić, kto uczynił więcej a kto mniej, zatem piszę w kolejności alfabetycznej: I tak bardzo dziękuję: Piotrowi Alchimowiczowi, Beacie Dudziak-Krysztofik, Andrzejowi Gryncewiczowi, Danucie Kasiurze, Zbyszkowi Kirkorowi, Markowi Labonowi, Markowi Roslanowi, Alfredowi Sametowi i Andrzejowi Zieleniewskemu. Jeszcze raz Wam bardzo dziękuję.

W piękne słoneczne październikowe południe pochowaliśmy Mamę koło Taty na Cmentarzu Łostowickim....

Gdańsk, listopad 2008 roku